Odpowiedź można zacząć od zastanowienia, czy teza zawarta w pytaniu nie jest po prostu fałszywa. Być może to zwykła nieprawda i dobrych filmów powstaje dziś więcej, niż kiedykolwiek przedtem w historii kinematografii? A może te istotnie znaczące, zawsze stanowiły promil ogółu produkcji?
Co to w ogóle jest dobry film? Co znaczy „dobry”?
W teorii cyfryzacja techniki, w tym filmowej, powinna zaowocować wysypem dzieł wybitnych, po prostu dlatego, że niższe koszty produkcji i powszechny dostęp do wysokiej klasy narzędzi umożliwiają tworzenie większej liczbie twórców. Rosnącej ilości tytułów powinien towarzyszyć znaczący wzrost tych dobrych i bardzo dobrych. Czy aby na pewno? Czy takie intuicyjne podejście ma rację bytu w realiach gospodarki globalnej i diametralnej zmiany środków dystrybucji?
Jeżeli ktoś oczekuje scen, w których wojsko ostrzeliwuje gigantyczne monstrum, znaczące swój szlak krwawym śladem widowiskowej rozpierduchy, to przecież „Troll” jest filmem dobrym. Wątek folklorystyczno-mistyczny, jeśli wola – legendarny, również umożliwia interpretację w wymiarze społecznym (człowiek współczesny, jako istota wykorzeniona, skupiona na konsumpcji, w imię której gotowa jest niszczyć wszystko, również własną historię). W takim ujęciu „Troll” także jakoś się broni, np. jako punkt wyjścia dla dyskusji o rzeczywistych kosztach instrumentalnego traktowania natury, w oderwaniu od jej funkcji formowania ludzkiej tożsamości gatunkowej.
Być może kluczem do znalezienia jakiejś satysfakcjonującej odpowiedzi na postawione wyżej pytania, jest właśnie czas?
Czy wysokobudżetowe widowiska, do których „Troll” jednak się nie zalicza, to nieunikniona przyszłość, czy łabędzi śpiew czasów, gdy tworzeniem filmów zajmowali się stosunkowo nieliczni, wysoko wykwalifikowani specjaliści?
Zaprezentowane animacje bezsprzecznie stanowiły bardzo istotną część filmu. Bez nich obraz mógłby zapewne, co najwyżej, stanowić jakąś festiwalową, niszową ciekawostkę. Zatem postawiono na widowiskowość, podczepiając kilka tropów, wiodących do nieco głębszej interpretacji. Czy rzeczywiście twórcy chcieli powiedzieć więcej, niż ostatecznie pokazali?
Możliwe, iż w nieodległej przyszłości każdy, komu przyjdzie ochota, będzie mógł tworzyć pełnowartościowe warsztatowo fabuły, bez udziału aktorów, rekwizytorów, charakteryzatorów, scenografów, dźwiękowców, montażystów i speców od efektów specjalnych. Do tej pory funkcję „edytora wyobraźni” stanowiła literatura, jednak szybko poszerzane instrumentarium cyfrowe, może w końcu doprowadzić do stworzenia jego filmowego odpowiednika – wszyscy będą mogli obejrzeć dokładnie taki film, jaki sobie wymyślą.
Czy „Troll” mógłby się obronić, jako propozycja literacka? Jeżeli przełożyć wszystko, co znalazło się na ekranie na opis książkowy, niechby i wzbogacony ilustracjami, to co pozostanie? Wtórna do bólu bajka?
Z drugiej strony potwory, a ogólnie cały baśniowy zwierzyniec, mają się doskonale, czyli wciąż są człowiekowi potrzebne, bez względu na to, czy w opowieści wypełzają spod gór, przybywają z otchłani oceanu, kosmosu lub głowy szalonego naukowca.
Nie jestem pewna, czy ogromna ilość powstających co roku produkcji, faktycznie ma przełożenie na jakiś wzrost ogólnego poziomu pojawiających się tytułów.
Ostatecznie to chyba pocieszające, że choć dziś łatwiej jest tworzyć filmy i docierać z nimi do masowego odbiorcy, to kreowanie ciekawych fabuł wciąż wymaga czegoś więcej niż ładnie animowanej fantazji. Być może postęp techniczny nie zatłukł jeszcze magii dobrych, czyli dobrze opowiadanych historii?