Lucio Fulci bada zagadkę morderstwa rozpustnej sąsiadki. Poziomu maestrii Argento wprawdzie nie osiąga, ale i tak znajdziemy tu elementy, które czynią z "Una Lucertola con la pelle di donna" jedno z ciekawszych giallo tego okresu.
Z początku myślałem wręcz, że pokocham ten film: bajeczne sekwencje wizji, sceny orgii w psychodelicznych barwach - toż to miód na oczy! Niestety, od momentu zabójstwa, narkotyczna aura rozrzedza się i ustępuje miejsca standardowo (może aż nazbyt) poprowadzonej intrydze kryminalnej. Mamy więc szereg podejrzanych (w tym główną bohaterkę) i policyjne śledztwo.
Nie wszystkie zwroty akcji wypadają przekonująco: Fulci wprawdzie myli tropy często, ale finalnego rozwiązania można się dość łatwo domyślić. Ma to wpływ na ładunek napięcia, który jest - że tak to ujmę - zmienny. Mocnych momentów też wielu nie uświadczymy, choć te, które są, wykonane zostały na poziomie (nie licząc oczywiście wpadek typu: mrugający oczyma trup).
Najbardziej rozczarowuje wspomniany finał, który już bardziej niemrawy być chyba nie mógł. Szczerze liczyłem na jakiś mocniejszy akcent, zwrot akcji, który dokona lekkiego "przemeblowania" w fabule. No i postać bohaterki: może to kwestia scenariusza i poprowadzenia aktorki przez reżysera, niemniej Florinda Bolkan jest tu rozlazła niczym Bachleda-Curuś (podobny stopień autyzmu, tylko szczęka mniejsza).
Jest mimo wszystko coś w klimacie tej pozycji, co skutecznie do niej przyciąga. Gdyby pociągnąć dekadenckie wątki z pierwszych dwudziestu minut, mogło by być naprawdę szałowo. A jest, powiedzmy, że przyzwoicie. Ogląda się przyjemnie, znalazło się miejsce na kilka smaczków, garść taniej psychoanalizy i nieodzowną dawkę golizny (znana m.in. z "Il Tuo vizio è una stanza chiusa e solo io ne ho la chiave" Anita Strindberg w pełnej krasie). Ogólny bilans wypada na plus: mało oryginalne, ale w wielu miejscach efektowne giallo z posmakiem a la "sixties" i muzyką od Ennio Morricone.