Mogą być spojlery.
Mam słabość do horrorów rozgrywających się na opuszczonych wyspach, zatem przyszła kolej na seans australijskiego horroru "Uninhabited" (2010) w reżyserii Billa Bennetta. Australijskie kino grozy potrafi być brutalne i bezkompromisowe o czym świadczy chociażby seria "Wolf Creek". Tym razem mamy jednak do czynienia z filmem dość przeciętnym i średnio wciągającym, acz ładnie zrealizowanym, o co współcześnie nie trudno. Para zakochanych Beth i Henry wybiera raczej nietypowe miejsce do spędzenia wspólnego czasu we dwoje, a mianowicie niewielką wyspę koralową (po prostu malowniczą łachę piasku obrośniętą lasem pośrodku i otoczoną przez rafy). Uprawiają miłość, nurkują, kręcą romantyczne filmiki. Do czasu jednak. Wkrótce bowiem okaże się że nie są na wysepce sami. Przebywa na niej zjawa, która mści się za wydarzenia z przeszłości.
"Uninhabited" nakręcono na wyspie Masthead znajdującej się w obrębie Wielkiej Rafy Koralowej. Film rzekomo bazuje na faktach autentycznych, jeśli za autentyczne można uznać zapewnienia reżysera o spotkaniu z duchem na wyspie w przeszłości. Dla mnie sceptyka to nic innego jak wydumane plotki. Film Billa Bennetta jest horrorem przeciętnym. Pomiędzy głównymi postaciami (Henrym i Beth) brakuje chemii, a wyjaśnienie zagadki wyspy nie porywa oryginalnością. Niektóre sceny wydają się być zbyt rozwleczone. Atutami filmu są budzące grozę odgłosy na wyspie (trochę skojarzyły mi się z "Long Weekend" Colina Egglestona - polecam każdemu ten atmosferyczny horror z 1978 roku), niezły soundtrack i śliczna wyspowa lokalizacja. W "Uninhabited" pojawiają się okazy australijskiej flory i fauny m.in. jadowite szkaradnice (Synanceia), potocznie ryby kamienie, które zamieszkują rafy koralowe i potrafią zabić jadem człowieka oraz strzykwy (ogórki morskie, konkretnie trepangi, które są poławiane w celach konsumpcyjnych).
http://dtbbth.blogspot.com/2016/05/uninhabited-2010-oraz-witch-2015.html