W moje ręce wpadł ostatnio pierwszy ze zbiorów opowiadań zgromadzonych przez Alvina Schwartza, zdecydowałam się więc powtórnie sięgnąć po film, który silnie się nimi inspirował. „Upiorne opowieści po zmroku” do kin weszły w 2019 roku i zwróciły się ponad czterokrotnie. Pomimo tytułu, nie jest to twór szczególnie przerażający, niemniej wciąż ogląda się go dość przyjemnie.
Niemal każdy zakątek świata obrasta we własne miejskie legendy. Tajemnicze zniknięcia, przeklęte miejsca, nawiedzone cmentarze. Grupa nastolatków wybiera się do domu, w którym przed laty miała mieszkać Sarah Bellows. Ukryta przed światem, wedle krążących plotek opowiadała dzieciom przerażające historie. Odnalezienie księgi, w której spisane krwią opowieści przypominają o strasznej przeszłości, uruchamia ponownie klątwę. Na kartach tomiszcza pojawiają się nowe zapiski… a wszystko, co Sarah notuje, wkrótce staje się prawdą. Jak uciec przed nieuchwytnym duchem i własnymi lękami?
Pomimo dość mrożącego krew w żyłach tytułu, pozycja ta nie starszy, lecz mimo tego przyjemnie się obserwuje rozwój akcji. Kolejne gawędziarskie ataki bywają dość pomysłowe, czerpiąc silnie z folklorystycznych opowieści z dreszczykiem. Pod pewnymi względami klimat przypominał mi odrobinę „Księgę Strachu” z 2007 roku. Ot taki dość lekki horrorek krążący wokół zjawisk paranormalnych. Wprawdzie nie wyróżnia się on jakoś wybitnie na tle innych produkcji, z pewnością nie jest jednak zły. Zakończenie całości nie zachwyciło mnie szczególnie – posiada wyraźną furtkę na sequel, który niestety jak na razie wcale nie powstał, a trudno stwierdzić, kiedy i czy kiedykolwiek się to zmieni.
Zdjęcia wyszły naprawdę dobrze, a efekty specjalne świetnie realizują zwariowane pomysły zawarte w scenariuszu. Samopisząca się książka, budzące dyskomfort przemiany… wykorzystano naprawdę udane narzędzia narracyjnie. Bardzo podobała mi się muzyka – silnie niepokojąca, przejmująca, udanie kreująca klimat. Na pochwałę zdecydowanie zasługuje obsada – rzadko kiedy w horrorze dzieci faktycznie wyglądają jak dzieci. Tutaj się to udało i poziom popisów aktorskich nie upadł z tego powodu. Wprawdzie nic nie wysunęło się na pierwszy plan, by zwalić z nóg, jednak w tak prostym filmie zupełnie nie jest to konieczne.
„Upiorne opowieści po zmroku” choć wyszły spod ręki André Øvredala, nie zapadają w pamięć tak bardzo, jak chociażby „Autopsja Jane Doe” tegoż samego reżysera. Odnoszę wrażenie, że mimo barwnej realizacji, wciąż historia ta mieści się w ramach „seansu na raz”. Ode mnie film ten uzyskał ocenę 7/10 i z pewnością warto po niego sięgnąć, lecz nie można spodziewać się cudów, czy okrzyków zachwytu (lub chociażby strachu) podczas oglądania.