Uprowadzona Alice Creed

The Disappearance of Alice Creed
2009
6,4 10 tys. ocen
6,4 10 1 10204
6,8 13 krytyków
Uprowadzona Alice Creed
powrót do forum filmu Uprowadzona Alice Creed

a good find

ocenił(a) film na 7

Film trójki aktorów, który równie dobrze można by zaprezentować na deskach teatru. Obok Gemmy Arterton, Eddie
Marsana i Martina Compstona na ekranie nie pojawia się już nikt więcej. Przez cały seans obserwujemy jedynie Alice
Creed, oraz dwóch, na początku bezimiennych porywaczy, którzy któregoś ranka siłą zaciągają kobietę do skradzionej
uprzednio furgonetki i przewożą do specjalnie przygotowanego mieszkania. Okna zabite są tu deskami, na ścianach
mężczyźni położyli specjalny wyciszający materiał, by nikt nie mógł dosłyszeć co dzieje się w środku, na drzwiach
zamocowali dodatkowe zamki, a łóżko znajdujące się w jednym z pokoi, solidnie przymocowali do podłogi. Jeden z nich
to profesjonalista, który obmyślił cały plan od początku, do samego końca, w najdrobniejszych nawet szczegółach.
Drugi to młody chłopak, który posłusznie wykonuje kolejne polecenia pierwszego, ale w trakcie akcji zaczyna mieć
wątpliwości, co do swojego postępowania. I jest też ona, porwana dziewczyna, około 25 lat, przerażona, ale nie
sparaliżowana strachem, próbująca się wydostać na wolność z tej pułapki o własnych siłach. Każde z nich coś ukrywa,
każde na początku wydaje się trochę inną osobą niż jest naprawdę. Bo choć bohaterowie w tym niedługim filmie się
nie zmieniają, to zmienia się nasz punkt widzenia co do nich samych i sposób w jaki patrzyliśmy na nich na początku
seansu, będzie zupełnie inny pod koniec filmu.

"Uprowadzona Alice Creed" to obraz dobrze zagrany, nieźle pomyślany, wzbogacony o kilka naprawdę zaskakujących
zwrotów akcji. To opowieść o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, o tym do czego można się posunąć dążąc do
upragnionych celów, chcąc się wzbogacić lub przeżyć. Jest tu co prawda kilka naciągnięć, scen które można było trochę
inaczej rozegrać by wydawały się bardziej prawdopodobne i możliwe, ale ich obecność to norma w filmach, w których
kolejne wydarzenia są dopasowywane do ogólnego konceptu. Bo twórcy dążąc do kolejnych zaskakujących zwrotów
akcji muszą czasem to i owo odrobinę nagiąć, by opowiadana przez nich historia mogła toczyć się dalej. Całe
szczęście takich momentów, których moglibyśmy się mocno czepiać nie ma w tej produkcji wiele (najbardziej
dyskusyjne jest zakończenie), a nawet jeśli są to występy aktorów, którzy bardzo dobrze poradzili sobie ze swoimi
rolami, sprawnie odciągają od nich uwagę. Najsłabiej moim zdaniem wypadła Gemma Arterton (co wcale nie znaczy,
że źle). Trudno określić jej bohaterkę, ciężko ją wyczuć, bo choć aktorce bardzo dobrze udało się oddać nie tylko jej
przerażanie, ale także nie malejącą wolę walki, to jednak jakoś ciężko jest się do niej przywiązać, prawdziwie przejąć jej
losem. Widzimy co prawda jak jest poniżana, męczona, całkowicie odarta z godności, jakiejkolwiek intymności, ale jej
sytuację obserwujemy jakby z oddali, nie mając wrażenia, że znajdujemy się na jej miejscu, nie cierpiąc razem z nią.

Najlepiej w "Disappearance of Alice Creed" wypadają pierwsze sceny, kilkanaście pierwszych minut w czasie których
obserwujemy przygotowania dwóch mężczyzn do porwania oraz samo uprowadzenie młodej kobiety. Są one
pozbawione praktycznie jakichkolwiek dialogów, fantastycznie zmontowane, perfekcyjnie przemyślane i zrealizowane.
Ten pokazany na jednym wydechu wstęp świetnie zaostrza apetyt na dalsze wydarzenia, rewelacyjnie podnosi napięcie
i przykuwa do ekranu. Drugim tak fantastycznie zrealizowanym momentem jest scena karmienia Alice przez jednego z
porywaczy, która rozgrywa się gdzieś w połowie seansu. To mistrzostwo montażu, któremu z teoretycznie niewielkiej
sytuacji udaje się wycisnąć niebywałą dawkę emocji i niesamowicie przyspieszyć nam bicie serca. Wszystkie te
perfekcyjnie zrealizowane sceny nie oddziaływałyby jednak na nas tak silnie gdyby nie genialna muzyka
skomponowana przez nieznanego mi wcześniej Marca Canhama. I choć można się przyczepić, że chwilami przypomina
niedawny soundtrack Trenta Razora i Atticus Ross do "Social Network", a przynajmniej utrzymana jest w podobnym
klimacie, to w filmie spisuje się fantastycznie, wzmacniając go niebywale, przyspieszając tempo kolejnych i tak coraz
bardziej rozpędzających się zdarzeń. Od tamtej kompozycji jest jednak trochę żywsza, bardziej energiczna i
zdecydowana. Idealnie pasuje do obrazu, i na dodatek bardzo dobrze brzmi poza nim.

Niestety choć pierwsze minuty zapowiadają niesamowite przeżycia, późniejszym wydarzeniom nie udaje się utrzymać
tego bardzo wyśrubowanego poziomu i im bliżej końca, tym obraz ten staje się coraz bardziej zwyczajny. Samo
zakończenie, przynajmniej w moim odczuciu jest odrobinę rozczarowujące i mnie osobiście nie usatysfakcjonowało,
pozostawiając po sobie pewien niedosyt. Nie wiem, być może po fenomenalnym wstępie podświadomie
spodziewałem się czegoś lepszego, jakiejś szokującej końcówki, jeszcze większego uderzenia, a takie niestety nie
nastąpiło. Mam wrażenie, że twórcy sami się trochę pod koniec pogubili i nie mogli sie zdecydować jak chcieliby
podsumować swój film, przez co w ostatnie sceny wkrada się niepotrzebny chaos i przekombinowanie. Twórcom nie
udało się również równomiernie rozłożyć wszystkich zwrotów akcji i zaskoczeń, tych najwięcej jest na samym początku,
gdy poznajemy bohaterów i ich motywacje. Później historia już tak nie zadziwia, nie trzyma w takiej niepewności jak na
samym początku. Szkoda, że reżyserowi nie udało się w jakiś inny sposób zakończyć tego filmu, wycisnąć
zdecydowanie więcej z tej obiecującej opowieści. Tak otrzymaliśmy film po prostu dobry, wart zobaczenia chociażby ze
względu na dwie rewelacyjne sceny, ale niestety nie całościowo perfekcyjny. Może następnym razem się to uda.

7/10

ocenił(a) film na 7
milczacy

Tak to jest jak się pisze czyjeś nazwiska z pamięci. Oczywiście powinienem napisać Trent Reznor, a nie Razor...