Jakieś duże japońskie miasto i nieustannie padający deszcz. Rinko - cicha i sympatyczna pracownica telefonu zaufania. Shigehiko - jej mąż, spokojny pracoholik. Nie rozmawiają, nie ma między nimi bliskości. Pewnego dnia Rinko dostaje list wypełniony zdjęciami zrobionymi jej po kryjomu. Zdjęciami przedstawiającymi ją onanizującą się. W ciągu kilku następnych dni dostaje następne koperty z następnymi zdjęciami. Wszystkie ukazują ją w różnych miejscach, w których sama się zadowalała, jedna seria zdjęć przedstawia ją stojącą przed lustrem w bardzo krótkiej miniówie. Takiej, w której nie odważyłaby się wyjść z domu. W jednej z takich kopert dostaje telefon komórkowy. Telefon dzwoni, a anonimowy głos namawia ją do wyjścia w owej miniówie na miasto, do kupienia sobie wibratora, do włożenia go sobie i spaceru po mieście, wreszcie do masturbacji (na mieście, oczywiście). Gdy Rinko odmawia, anonim szantazuje ją zdjęciami, jeśli zaś sie zgodzi, obiecuje oddać wszystkie klicze i pozostałe zdjęcia. Rinko wychodzi z domu...
Wbrew pozorom, film nie jest jakiś perwersyjny, zboczony. Ale przepelniony jest erotyką, która spływa po widzu podczas oglądania go, jak krople deszczu nieustannie spływające po głównych bohaterach. Ciągle napięcie, ciągle strach przed nieznanym i samym sobą. Czarno-białe zdjęcia dodają mroku, a przy ciąglej aurze tajemniczości i zagrożenia otrzymujemy dzieło idealnie wpisujące się w ramy kina noir. Tsukamoto zdaje się mówić: nie wstydź się swojego ciala, ale poznaj je, nie wstydź się siebie i tego naco masz ochotę, otwórz się i weź to co chcesz. "Wąż czerwcowy" to pyszne danie, każdy jego składnik jest potrzebny, każdy odgrywa ważną rolę. Danie odpowiednio przyprawione i odpowiednio zaserwowane. Niepokojące, intrygujące, seksowne. SMACZNEGO!
A ja po tym daniu miałem ochoto się ostro wyrzygać ... Pseudoartystyczny bełkot, obrzydliwy film. Reżyser niby mówi (a raczej wmawia naiwnym widzom) że ma coś ważnego do powiedzenia, a przy okazji serwuje nam obrazy które naprawdę przyprawić mogą o niestrawność ...
Dla mnie to artsy fartsy (czy jak to sie pisze) - artystyczne pierdnięcie. widzowie wmawiają sobie, że obcują z wybitnym dziełem, sztuka przez S, a zmuszani są do oglądania mężczyzny który nieziemsko katuje drugiego leżącego na ziemi czy baby rozbierającej się na deszczu i wydającej jakieś nieziemskie odgłosy.
Moim zdaniem Tsukamoto to perwers, który udaje że kręci wielkie dramaty i odbiera nagrody na festiwalu w Wenecji, a tak naprawdę każe aktorce się masturbować, rozbierać, zakładać miniówę, pieprzyć z innymi facetami etc.
Poracha, skądinąnd jednak "Tetsuo" mi się bardzo podobał
"Przepelniony erotyka", mowisz? Z tym ze dla mnie ta erotyka nie byla ani troche seksowna, podniecajaca, niepokojaca. Czyzbym byla nadmiernie pod tym wzgledem wyrafinowana? Poza tym cale to gadanie o artystycznosci i intelektualnym przeslaniu... Bzdura. "Waz" rozpaczliwie pretenduje do miana czegos, czym nie jest. Wiec nie pyszne danie, a pospolity kotlet podany na srebrnej zastawie.