Pierwsza refleksja, jaka nasunęła mi się jeszcze na sali kinowej, tuż po obejrzeniu filmu - że
tytuł został dobrany niewłaściwie. Wałęsa to nie człowiek z nadzieli, lecz człowiek z ...chaosu.
Konkluzję taką konsekwentnie wzmacnia każda kolejna odsłona – nie znajdziemy tu
konsekwentnych działań, nie wspominając już o przemyśleniach samego Wałęsy. Ale próżno
też dopatrywać się jakiegoś logicznego ciągu wypadków – cały ruch Solidarności można tu
odczytać jako jeden chaotyczny żywioł, oparty jedynie na niezadowoleniu z gwałtownie
rosnących cen i zaostrzaniu warunków pracy. Epizodycznie na samym początku pojawia się
jedynie stłumienie kilku zrywów narodowych, ale we współczesnym wątku filmowym zdają się
one nie mieć większego znaczenia. Pragnienie zrzucenia oków niewoli sowieckiej pojawia się
tylko w przelotnym rozgoryczeniu jednego robotnika. Poza tym uczestniczymy tu w jakimś
ogromnym kotle nieuporządkowanych zdarzeń, bez jasno wytyczonych celów, bez moralnej
podbudowy, słowem – jesteśmy świadkami jednego wielkiego chaosu.
Mocnym atutem filmu jest dbałość, z jaką odtworzono scenerię PRL-owskiej rzeczywistości.
Chwilami ma się wrażenie, że oglądamy jakiś autentyczny dokument. Jeszcze większą wartość
stanowi gra głównych aktorów – Roberta Więckiewicza i Agnieszki Grochowskiej, którzy tak
dobrze wcielili się w role Lecha i Danuty, że chwilami można zapomnieć, że to film. Danuta
Wałęsowa stała się tu głównym bohaterem pozytywnym, dźwigającym na swych barkach cały
ciężar walki Męża. Wierzę, że tak właśnie było. Zgrzyty pojawiają się tylko w drugoplanowych
epizodach, np. wtedy gdy funkcjonariusz SB podczas rewizji nagle klęka przed telewizorem, bo
właśnie leci transmisja z wizyty Jana Pawła II – ta scena aż kole sztucznością. Podobnie jak
karmienie dziecka na komendzie piersią milicjantki (w takiej sytuacji nikt z milicjantów by się
nie pieścił, tylko dziecko zostałoby odesłane do jakiejś izby dziecka). Ale to tylko szczegóły,
których nie warto się czepiać. Zastanawiam się natomiast nad jednym – na ile obraz pokazany
przez Wajdę oddaje autentyczną atmosferę panującą w stoczni – i na ile prawdziwie
przedstawia zakulisowe pertraktacje z władzą?
Niektórzy na ostrzu noża stawiają pytanie, czy Wałęsa podpisał coś mniej czy bardziej
świadomie, czy były tego dalsze reperkusje w postaci świadomej kolaboracji? Reżyser
sugeruje, że była to tylko jedna nieprzemyślana decyzja w postaci złożenia kilku podpisów, po
której nastąpiło oprzytomnienie. Nie chcę tu wdawać się w osobistą ocenę tego problemu.
Kwestią o wiele ważniejszą wydaje mi się rzecz zupełnie tu przemilczana – chodzi o
wykorzystanie Wałęsy przez ówczesne władze do zbudowania takiej opozycji, która pozwoliłaby
na stworzenie pozorów odsunięcia starej nomenklatury (chcę wierzyć, że działo się to bez
świadomości samego Wałęsy). Tylko taka mistyfikacja pozwoliła dawnym komunistom stać
się kapitalistami, którzy bez problemu przejęli majątek narodowy, wprowadzając absolutnie
pozorowany proces uwłaszczenia. Pamiętamy wbijane do dowodów pieczątki, które miały być
gwarancją naszego udziału w majątku narodowym, a które faktycznie stały się jednym wielkim
oszustwem. Być może Autor filmu powie, że to już nie mieści się w ramach scenariusza, a
jednak myślę, że tylko z takim rozliczeniem możliwe jest pełne spojrzenie na dorobek
okrągłego stołu.