5,6 29  ocen
5,6 10 1 29
Winter in Vail
powrót do forum filmu Winter in Vail

Dorothy Wyatt zaginęła, prawdopodobnie w okolicy Mount Doolittle, pomiędzy 15 a 17 września 1989 roku. Żaden z członków jej rodziny ani nikt ze znajomych nie potrafił powiedzieć, po jaką cholerę kobieta lazła w tak odludną i niebezpieczną okolicę. Informację o miejscu, do którego zmierza, przesłała w liście do męża, jednak bez wyjaśnienia powodu decyzji o wyprawie. List wysłano 16 września z Whistler, niewielkiej miejscowości, skąd rozchodzą się szlaki turystyczne, w tym te prowadzące w okolice podnóża góry. W trakcie krótkiego postępowania autentyczność pisma potwierdzili zarówno najbliżsi Dorothy, jak i porównawcza analiza grafologiczna, w której wykorzystano listy, jakie kobieta pisała między innymi do swojej siostry, bratowej oraz matki.

Ostatecznie policja odmówiła wszczęcia śledztwa, uznając zdarzenie za klasyczny przypadek dobrowolnego porzucenia rodziny. Pomimo protestów męża oraz krewnych argumentujących, iż Dorothy nigdy nie porzuciłaby dzieci, siedmioletniego Johna i dziewięcioletniej Amandy, śledczy nie znaleźli przesłanek przemawiających za kryminalnym charakterem sprawy. W chwili zgłoszenia zniknięcia Dorothy mała 34 lata.

Jak w wielu podobnych przypadkach, zapis całej sprawy zapewne znalazłby swój finał w jakiejś zakurzonej archiwalnej teczce, skąd po upływie regulaminowych sześciu lat wraz z innymi raportami niekryminalnych zgłoszeń trafiłby do spalarni. Tak się jednak nie stało. Oto relacja Roberta O’Briena, jednego z policjantów, który zajmował się materiałami dotyczącymi Dorothy Wyatt.

„W 1989 miałem za sobą dopiero trzy lata służby i jako jeden z najmłodszych stażem musiałem odbębnić swoje przy ogarnianiu zwałów papierkowej roboty. Codzienne realia pracy prowincjonalnego posterunku policji wyglądają w ten sposób, że większość zgłaszanych spraw nie zalicza się do kategorii kryminalnej, więc komendantura nie może sobie pozwolić na angażowanie detektywów, których i tak trzeba by sprowadzać aż z Vancouver.

To był czerwcowy poranek 1992 roku. W nocy męczył mnie dziwaczny i jednocześnie bardzo klarowny sen. Obudziłem się spocony, niewyspany i zmaltretowany psychicznie. Zazwyczaj nie pamiętam snów ani nawet tego, że w ogóle o czymś śniłem, jednak tamtej nocy było inaczej. Trawił mnie koszmar, w którym Dorothy Wyatt błagała o pomoc. Pamiętam dojmujące uczucie strachu, smutku i zdziwienia. Wiedziałem, że śnię i jednocześnie napawał mnie lękiem fakt, że nagle w moim śnie pojawia się kobieta, o której do tamtej chwili zupełnie zapomniałem. To było kompletnie surrealistyczne, gdy zaginiona ze sprawy sprzed kilku lat, pojawiła się w moim koszmarze z taką wyrazistością, jakbym ją dobrze znał i zajmował się jej przypadkiem, chociaż na jawie wspomnienie kiepskiej jakości zdjęcia Dorothy i całą sprawę ledwo mógłbym wygrzebać z najgłębszych zakamarków pamięci. Jednak wtedy każdy element tej potwornej wizji jawił mi się z intensywnością, która dosłownie pochłaniała rzeczywistość. Czułem, jakby wspomnienie sennych obrazów wypierało realność sprawiając, iż jawa zdawała się kontynuacją koszmaru.

Tamtego dnia przypadał mój dzień patrolowania, co zwykle bardzo mi odpowiada, bo nie lubię pracy za biurkiem. Jednak fatalne samopoczucie i niemożność uwolnienia się od przytłaczających fantasmagorii, sprawiły, iż nie potrafiłem się skupić nawet na tak prostej czynności, jak prowadzenie samochodu po doskonale znanych ulicach Whistler. Patrol w kilkunastotysięcznej mieścinie ma niewiele wspólnego z pilnowaniem porządku w metropoliach. W Whistler wszystko sprowadza się do przypominania ludziom, że policja jest i działa, zatem wóz patrolowy musi się jedynie pokazywać tu i ówdzie, byle regularnie. Interwencje wymagające opuszczenia radiowozu to taka rzadkość, która natychmiast urasta do rangi doniosłego wydarzenia. Możecie sobie zatem wyobrazić, jak podziałał na mnie tamtego dnia widok postaci ze snu.

Dojeżdżałem do granicy osady, gdzie zazwyczaj kończę trasę, by wrócić do centrum. Nagle, obok zjazdu w leśną drogę prowadzącą do parkingu, z którego rozchodzą się górskie szlaki, zauważyłem Podolso Crispy. Wiedziałem, że to ono, gdyż właśnie tak przedstawiło mi się we śnie: <<Jestem Podolso Crispy. Ani on, ani ona, tylko ono, Podolso Crispy>>. W ciągu może trzech sekund mignęła mi szczupła sylwetka zawinięta w pomięty płaszcz, lśniący granatowo-metalicznymi błyskami, niczym impregnowany owadzimi pancerzykami. Spod krótkiego ronda trapezoidalnego kapelusza, śledziły mnie upiornie rozszerzone ciemne źrenice, mocno kontrastujące z białkami ogromnych, groteskowo wyłupiastych oczu. Stężałą twarz obciągniętą błękitną skórą przecinał krzywy uśmiech, odsłaniający nienaturalnie równe rzędy dużych srebrnych zębów, osadzonych w lśniących wilgocią ciemnoniebieskich dziąsłach.

Jednak tym razem to nie wygląd Podolso zrobił na mnie największe wrażenie, lecz to, co owo monstrum trzymało w okrytych brązowymi rękawiczkami dłoniach. Na kawałku zwykłego pudełkowego kartonu wyraźnymi, drukowanymi czarnymi literami wypisano: DOROTHY WYATT.

Zahamowałem tak gwałtownie, że gdyby nie pas bezpieczeństwa, rozbiłbym twarz o kierownicę. W stanie, w jakim się wtedy znajdowałem, wypięcie pasa i otworzenie drzwi stanowiło nie lada wyzwanie. Czułem, jakby moje ruchy uległy spowolnieniu. Choć wszystko zdawało się zupełnie zwyczajne, jednocześnie wymagało wytężonego wysiłku, dosłownie przebijałem się przez powietrze, które stawiało opór, niczym woda. Wreszcie opuściłem samochód i sięgając do kabury wypatrywałem potwora. Zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu.

Ogarnął mnie niewysłowiony gniew, pragnienie brutalnego odwetu na kimś lub choćby tylko na czymś. Chciałem zemsty za słabość, której źródła nie pojmowałem. Wstydziłem się swoich uczuć; lęku, poczucia zagubienia i bezsilności. Za wszelką cenę musiałem odzyskać kontrolę nad sobą. Być może ta emocjonalna mieszanka wybuchowa dała mi wtedy siłę, by działać zgodnie z zasadami, jakie wpajano mi podczas szkolenia. Kilkukrotnie odetchnąłem głęboko, jednocześnie rozluźniając boleśnie napięte mięśnie. Efekt był natychmiastowy i w następnej chwili znów siedziałem za kierownicą. Lustrując zarośla wjechałem powoli na leśną drogę, jednocześnie ustawiając odpiętą kaburę w pozycji zapewniającej najdogodniejszy chwyt rękojeści glocka.

Po kilku minutach spokojnej jazdy dotarłem do pustego parkingu. Teraz doskonale widziałem mój cel, zgarbione plecy i dziwaczny kapelusz. Podolso siedział na poboczu, kiwając się w rodzaju wędkarskiego krzesełka, odwrócony tyłem do placu. Manipulował przy czymś, co pozostawało dla mnie jeszcze niewidoczne, przesłonięte grubym pniem starego świerka. Zatrzymałem wóz i ostrożnie wyszedłem na stronę pasażera, tak aby samochód zapewniał mi choć częściową osłonę. Starając się opanować drżenie rąk, starannie wymierzyłem broń. <<Cokolwiek robisz, przestań! Unieś ręce tak, żebym je widział i odwróć się do mnie!>>. Mój głos wydał mi się żałośnie piskliwy i gdy teraz o tym myślę, wątpię czy jako przestępca potraktowałbym poważnie podobny komunikat. Prawda jest taka, że bałem się jak nigdy przedtem w życiu. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem powoli unoszące się ponad głowę dłonie osłonięte brązowymi rękawiczkami. Fakt, że monstrum zastosowało się do polecenia dodał mi tę odrobinę pewności siebie, która w tamtej chwili pozwoliła na dalsze działanie. Ostrożnie stąpając w bok wyszedłem zza samochodu, by móc zobaczyć co przesłania drzewo. <<Odwróć się w moją stronę! Chcę widzieć twoją twarz!>>. Podolso wyprostował się i nadal siedząc z uniesionymi rękami, zaczął odwracać głowę. Omal nie zwaliło mnie z nóg, gdy wykonał mechaniczny skręt szyi o sto osiemdziesiąt stopni. Znowu patrzyłem na upiorną twarz, wyszczerzoną w parodii uśmiechu. <<Czy chciałbyś spróbować mleczka od Dorothy?>> - metaliczny głos stwora był jednocześnie insynuacją, groźbą i szyderstwem; ciął moją skołataną psychikę jak skalpel.

Gdy na miękkich nogach przesuwałem się na nową pozycję, najpierw zza świerkowego pnia wyłonił się potężny czarno-biały zad, a po wykonaniu jeszcze kilku niepewnych kroków zobaczyłem coś, co do reszty odebrało mi wiarę we własne zmysły. Pod drzewem stała Dorothy Wyatt, a przynajmniej coś, co w części mogło nią kiedyś być. Wyobraź sobie kobiecą wersję centaura, tylko końską część stwora zastąp pozbawioną łba krową. Nagie ciało kobiety płynnie przechodziło w zwierzęce kształty. Wyraźnie widziałem lekkie drżenie mięśni pod pokrytą sierścią skórą, ruchy ogona; słyszałem charakterystyczny odgłos przeciągłego krowiego posapywania. Kobiecy tors był blady, a piersi pokrywała sieć bladoniebieskich żyłek. Sutki miały niezdrową barwę bordowych śliwek. Zwrócona ku mnie twarz bez wątpienia należała do Dorotyhy Wyatt i wyglądała dokładnie tak, jak we śnie – martwa, lecz naznaczona grymasem bezgłośnej męki. W szklistych oczach odbijała się jedynie czysta esencja niemego cierpienia, jakbym spoglądał w otwory prowadzące na samo dno piekła. Ruchy bladych warg przywodziły na myśl agonię ryby konającej na brzegu.

Mój umysł z wolna odrywał się od koszmaru, którego po prostu nie byłem w stanie dłużej znieść. Ból stojącej przede mną istoty zdawał się w swej naturze równie nieludzki, co okrucieństwo i szaleństwo Podolso. To wszystko przekraczało siły zwykłego człowieka.

Opuściłem broń i w akcie bezsilności, wbrew logice zamknąłem oczy. Jeszcze raz wykonałem kilka głębokich oddechów. Chyba miałem nadzieję, że to wszystko po prostu zniknie; okaże się jedynie wytworem osuwającej się w chorobę wyobraźni, jednak zimne pobrzękiwanie Podolso natychmiast wyrwało mnie z otępienia. <<Jeśli to już wszystko, to pozwól, że wrócę do dojenia. Musisz jedynie wiedzieć, że Dorothy znajduje się dokładnie tam, gdzie powinna była się znaleźć i pamiętaj, nadal nazywam się Podolso Crispy>>. Potwór odwrócił głowę, opuścił ręce i zgarbiony powrócił do oporządzania wymion bestii, której jakaś część mogła być kiedyś człowiekiem, ale już dawno przekroczyła wymiar ludzkiej egzystencji. Jak w transie ruszyłem do radiowozu, ścigany odgłosem cieczy, której strumienie miarowo trafiały w metalowe ścianki wiadra.

Po opuszczeniu lasu zatrzymałem się na poboczu głównej drogi. Zaledwie kilkaset metrów ode mnie, działo się coś, co, o ile w ogóle miało jakiś możliwy do odnalezienia sens, wymykało się memu pojmowaniu. Z głową opartą na kierownicy poddałem się fali wzbierających uczuć. Płakałem jak dziecko, które po przerażającym zagubieniu w dziczy, właśnie ponownie ujrzało w oddali sylwetkę biegnącego w jego stronę rodzica. Ogarnęła mnie fala ciepła i spokoju. Trudno to oddać słowami, ale przeszyło mnie wszechogarniające poczucie spełnienia. Poczułem, iż jestem sobą w najpełniejszy możliwy sposób. Robert O’Brien był jedynie pozorną koncepcją, przejściowym błędem, iluzją stałości, która nie jest niczym innym, jak daremną próbą dokonania niemożliwego. Myślę, że jako ludzie nie pojawiamy się na tym świecie, by podejmować próby zrozumienia absolutnie wszystkiego. W tamtej chwili poczułem, że jestem jak mrówka, która choć może samodzielnie przenosić ciężary ogromne w stosunku do własnej masy, to spełnia się jedynie w ramach kolektywu, a jej wysiłki i zdolności mają sens tylko poprzez pracę na rzecz jego podtrzymania. Poza mrowiskiem i tworzącą go wspólnotą jest zdana na klęskę. To poczucie własnej małości było całkowicie wyzwalające, jakbym w przebłysku absolutu uwolnił się od trucizny ego, która do tej pory blokowała właściwy kontakt z rzeczywistością. Strach i zamęt, jakie wzbudziły we mnie senne mary i spotkanie z Podolso, rozpuściły się tak nagle, jakby nigdy nie istniały. Nie myślałem już o tej istocie jak o potworze, którego muszę zniszczyć. Dotarło do mnie, iż w pewien sposób jest częścią mojego nagłego i niespodziewanego spełnienia; ludzkiego życia, ograniczonego w czasie i przestrzeni, lecz nawet w tej formie pozostającego ważnym elementem świata, do którego przynależymy w ten sposób, w jaki opadający liść nadal pozostaje częścią drzewa. Nie potrafię tego lepiej wyjaśnić.

Oczywiście nie wiem, co stało się z Dorothy Wyatt, jednak wierzę, że cokolwiek ją spotkało, było możliwe, a zatem pozostaje fragmentem świata, którego pełne zrozumienie przekracza możliwości jednostkowego bytu wciśniętego w ciasne ramy fałszywego poczucia indywidualizmu. Wiem, że gdybym wtedy pociągnął za spust, to nigdy nie dane by mi było powrócić. Zniknąłbym, jak Dorothy Wyatt”.

Imiona i nazwiska bohaterów, czas oraz geograficzne okoliczności zdarzenia zostały zmienione w trosce o anonimowość. Jedynymi postaciami, których opis pozostawiono bez zmian są Podolso Crispy i jego krowa.