John Carpenter w 1995 postanowił zrobić remake znanego filmu o tym samym tytule w reżyserii Wolfa Willa. Pierwowzorem tego obrazu była książka Johna Wyndhama z 1957. Lata pięćdziesiąte obrodziły w wiele książek i filmów o ataku obcych na nasza planetę. Co do samego filmu. Delikatnie rzecz ujmując, remake The Thing był zdecydowanie (po trzykroć!) lepszy. Brak w tym filmie specyficznego klimatu, którym kipi większość filmów tego świetnego reżysera. Zawsze uważałem, że nawet jeżeli Carpenterowi nie wyjdzie film, to przynajmniej honoru będzie bronić muzyka. Niestety w tym filmie i tego zabrakło. Zresztą, w tym filmie to brakuje wszystkiego. Akcja się ślimaczy, prawie wszystko można przewidzieć. Nawet scen makabry, od których John nie stroni, nie zawiele tu jest. Śmiertelnie nudna pozycja, która jest w stanie zanudzić nawet największych wyznawców Carpentera.
Muszę się zgodzić. Obejrzałam obie wersje i niestety, amerykańska jest zbyt.. amerykańska. Napompowana, przesadzona, zero subtelności, żadnego nastroju. Przerysowane to jest jak cholera. W oryginale grupka żołnierzy stwarzała napięcie już na samym początku, w remake'u jest cała wojskowa akcja z NASA i karabinami maszynowymi. Tam, gdzie w oryginale mamy pocałunek, w amerykańskiej wersji żona siada facetowi na kolanach okrakiem i to podsumowuje całkowity brak wyczucia, klasy, stylu tego remake'u. Dodatkowo niepotrzebnie wprowadzone wątki, np aborcji, przedstawionej w zasadzie jako coś normalnego, wręcz pozytywnego - u Wyndhama nic takiego nie było, albo z tą wdową, której mąż spłonął, byleby tylko pokazać coś obrzydliwego i niesmacznego. Nie rozumiem jak to się może komuś podobać, ale cóż, są gusta i guściki