Tym filmem, Jim Wynorski zyskuje u mnie miano "amerykańskiego Bruno Mattei": "Virtual Desire" to w zasadzie tandeciarskie soft porno, fabuła wyraźnie jednak idzie w stronę thrillera w duchu neo-noir. Ktoś tu ewidentnie zbyt wiele razy obejrzał "Nagi instynkt", tyle że nie wyciągnął z seansów żadnych wniosków poza tym, że golizna na ekranie dobrze się sprzedaje. Pod względem realizacji, "Virtual Desire" jest do tego stopnia toporne, że stawać w szranki może chyba jedynie z najpodlejszymi soap operami. Co najbardziej rozbraja, to fakt, że film Wynorskiego nie tylko kompletnie nie sprawdza się w roli dreszczowca, nawet jako erotyk wypada słabo. Montaż w scenach "łóżkowych" to istne kuriozum: ujęcia obłapiających się aktorów, poprzetykane zostały pejzażami jakby żywcem wyjętymi z katalogu przykładowych obrazów Windowsa. Nie warto nawet wspominać o aktorstwie, które jest po prostu, bez bawienia się w subtelności, złe. Jedyne plusy są takie, że mamy tu sporo pań w negliżu, a i okazji do śmiechu znajdzie się przynajmniej kilka.