Obejrzałem "Wołyń" Smarzowskiego i zrobiło mi się głupio, że pasjami oglądam wszelkiego rodzaju horrory. Straszaki, mniej czy bardziej brutalne, od "Halloween" po "Martyrs" oraz "Najście" z szeregu przedstawicieli Nowej Francuskiej Ekstremy - wszystkie te filmy zasadzają się na świadomości odbiorcy o fikcyjnosci przedstawionej historii.
Dzieło Smarzowskiego to doświadczenie innego kalibru, wykraczające poza pojęcie konwencjonalnego filmu fabularnego. Reżyser, który do tej pory co prawda cały czas specjalizował się w surowej formie przekazywania rzezi, tym razem spektakularnie i w szokujący sposób przekracza granice kina.
Co jest zatem aż tak wstrząsającego w tym filmie? Fakt, że pokazane wydarzenia, masakra która stopniowo nabiera rozpędu, wydarzyła się w rzeczywistości, niespełna osiemdziesiąt lat temu i nie tak daleko od naszych aktualnych granic. Magnituda wydarzeń, a także ich poziom drastycznosci, wraz z charakterystyczną, surową formą reżysera, robi piorunujące wrażenie głównie dlatego, że od początku mamy świadomość faktograficznej precyzji. Najbardziej drastyczne sceny niestety opierają się na zeznaniach świadków i źródłach pisanych, a absurdalnie brutalne akty, których dopuszcza się zdziczały motłoch nie mają nic wspólnego z fikcją, ale odpowiadają rzeczywistym wydarzeniom.
Siła tego filmu tkwi nie tyle w charakterystycznym fragmentarycznym montażu reżysera, czy innych elementach jego estetyki, ale właśnie w fakcie, że fala krwi, która wylewa się z ekranu na wskutek zdehumanizowanej eksterminacji etnicznej, jak najbardziej miała miejsce w rzeczywistości.
Czas dojrzeć na własne oczy do czego zdolni są ludzie i być może nawet zacząć ich się bać.