Jak dowiadujemy się ze wstępnych napisów do „Wolf Creek”, każdego roku w Australii gubi się około 30 tysięcy osób, z czego 90
procent odnajduje się w przeciągu miesiąca. Pozostałych trzech tysięcy nie udaje się nigdy odnaleźć. A ponieważ oglądamy horror nie
trzeba być specjalnie domyślnym by wywnioskować, że nasi bohaterowie znajdą się właśnie wśród tych nieszczęśliwych dziesięciu
procent. Prócz tego z napisów dowiadujemy się, że film ten jest oparty na wydarzeniach autentycznych, jakie miały miejsce w okolicach
Wolf Creek w 1999 roku. Do takich zapewnień podchodzę z reguły dość zachowawczo, bo ostatnimi czasy są strasznie nadużywane.
Dopisywane są do prawie każdego horroru, tylko po to by przyciągnąć więcej widzów rządnych realnych wydarzeń, a producenci
przypisują je produkcjom, które z prawdą mają niewiele wspólnego. I również w przypadku „Wolf Creek” te posępne zapowiedzi
autentyczności okazują się być przesadzone. Co ciekawe dowiadujemy się o tym nie już po seansie, szukając na własną rękę
informacji o tamtych wydarzeniach, ale z samego filmu, który w napisach końcowych podsumowuje całą tę historię.
Produkcja Grega McLeana zaczyna się bardzo standardowo. Trójka młodych ludzi, dwie Brytyjki Liz i Kristy oraz Australijczyk Ben,
wyruszają z położonego na zachodzie Broone w podróż po Australii. Imprezują, bawią się, ogólnie mówiąc spędzają ze sobą
fantastyczny czas. Po drodze zahaczają o Wolf Creek by zobaczyć znajdujący się tam ogromny krater po meteorycie. Sielanka oczywiście
już wkrótce się skończy i to co było przyjemną podróżą przez step, stanie się walką o przetrwanie, z której nie wszyscy wyjdą cało. Przez
pierwszą godzinę (a film trwa niecałe dwie) nie dzieje się jednak prawie nic. Bohaterowie podróżują tylko przez kraj, nudzą się,
podziwiają krajobrazy, szukają stacji benzynowych, śpiewają, opowiadają straszne historie przy ognisku i tak dalej. Dopiero gdy
pośrodku przysłowiowego nigdzie psuje się im samochód, sytuacja zaczyna się komplikować. Dopiero wtedy rozpoczyna się powoli
właściwy horror. Jednakże w przeważającej większości jest to nudny schemat – psychicznie chory nieznajomy znęca się psychicznie i
fizycznie nad bohaterami, aż tym udaje się w końcu jakoś wyswobodzić z jego pułapki i wtedy zaczyna się morderczy pościg.
Co można jeszcze wycisnąć z takiej w kółko wałkowanej historii? No niestety już niewiele, dlatego warte obejrzenia filmy tego typu
można zliczyć na palcach jednej ręki. „Wolf Creek” moim zdaniem się do nich jednak nie zalicza. Bo choć historia ta nie biegnie do
końca tak jak można by na początku sądzić, to jednak nie potrafi się wyzbyć typowych zagrań chociażby: powracanie do swoich, czy
rozdzielanie się w najbardziej nieodpowiednim momencie. Również sami bohaterowie to typowe postaci z takiego gatunku, jedna
osoba silna, walcząca za wszelką cenę, druga słabsza, poddająca się prawie na samym początku i tym podobne. Od samego początku
wiadomo również kto będzie tym silniejszym charakterem napędzającym akcję, a kto się rozpadnie więc w tym obszarze zaskoczeń nie
ma żadnych. Zdziwiło mnie za to, kto ostatecznie przetrwał ten koszmar, bo spodziewałem się zupełnie innej osoby.
Nietypowe jest również tu to, że bohaterowie od momentu złapania przez szaleńca są pokazywani w większości oddzielnie, każdy po
kolei, a nie jak ma to normalnie miejsce, w większych grupach, które z minuty na minutę coraz bardziej topnieją. To jednak wskazuje też
na to, które elementy tej historii mogły być prawdziwe, a które były jedynie twórczym wymysłem scenarzysty. I jak się okazuje pod koniec
filmu w dużej mierze ta opowieść to właśnie pomysł samego scenarzysty, bo gdyby opierać się tylko na wspomnieniach świadka i
uczestnika tamtych wydarzeń, to film ten byłby krótszy o połowę, z czego nie znalazłby się w nim prawie cały środek, a więc większość
(jeśli nie wszystkie) drastyczne sceny z mordercą. Te które zostały wymyślone przez scenarzystę ani nie są straszne, ani mrożące krew
w żyłach. A ponieważ nie przywiązałem się do bohaterów, było mi kompletnie obojętne co się z nimi stanie, kto przeżyje a kto nie. Sceny
te są nudne, nieciekawe i strasznie męczące. Na plus można zaliczyć za to piękne zdjęcia Brandona Trosta, choć w dużej mierze są one
zasługą niezwykłych krajobrazów Australii, które i w dzień i w nocy robią spore wrażenie.
5/10