Wrota niebios

Heaven's Gate
1980
6,7 1,5 tys. ocen
6,7 10 1 1504
7,1 10 krytyków
Wrota niebios
powrót do forum filmu Wrota niebios

Poniżej – ode mnie garść luźnych, nieuporządkowanych przemyśleń, chwilkę po seansie, nie pretendujących broń Boże do jakiejś recenzji czy opisu, co chciałbym wyraźnie już na wstępie zaznaczyć!

Kupowanie Winchestera 1866 a wychodzenie ze sklepu z karabinem Henry 1860 (Kristofferson) czy mierzenie do byka z Remingtona 75 (Walken przyłapujący na gorącym uczynku bydłokrada (jest takie słowo?) - to nie jedyne wpadki w pretendującym do dbałości o realia, epickim antywesternie.
Emigranci rosyjscy fraternizują się na całego z polskimi, co nigdy nie miało miejsca a nieprzemyślana lub przekombinowana inscenizacja batalistyki, choć widowiskowa, ciągnie film w dół. Nie będę też kruszył kopii o nie przystająca do wydarzeń broń pokazaną przed kamerami (np. Winchestery 1892) – film notuje większe wtopy.
Dłużyzny mi nie tylko nie przeszkadzały ale nawet nieco uwiodły, trącając ulubionym Malickiem. Wykazując masochizm zadeklaruję nawet, że chętnie zobaczyłbym pełną, prawie dwukrotnie dłuższą wersję.
Kilka scen ujmuje klimatem, rozmachem i aranżacją (np. potańcówka na wrotkach w połączeniu z wirtuozerską grą na skrzypcach).
Jako widz czułem się chwilami trochę zdezorientowany i zagubiony, zmuszony domyślać się szeregu rzeczy zamiast swobodnie śledzić fabułę. Możliwe, iż powodem była wersja filmu, którą oglądałem. Pierwotna stanowiła epickie, ponad 5-h widowisko (5,25 min.). Ja miałem szansę obejrzenia 3,5 h wersji, po radykalnym przemontowaniu.
Niedomówienia i słabe dialogi również przeszkadzały w śledzeniu historii.
Aktorzy na ogół dali radę. Zwłaszcza Walken i Huppert przy czym ta ostatnia, jak dla mnie wręcz błyszczy na ekranie. Nie można tego powiedzieć o odtwórcy głównej roli. Kristofferson wypada sztywno, niewiele od siebie dając. Czytanie z kartki nazwisk obcokrajowców w jednej ze scen, wyraźnie go przerosło, stanowiąc jedną z najbardziej groteskowych scen w dramacie. Hackman krzyczący w „O jeden most za daleko” – sznyr! Sznyr! – wypada w zestawieniu z tym błyskotliwie.
Z plusów na szybko – miłą niespodziankę stanowiła cała galeria bohaterów w rolach 2-go i 3-cio planowych, z których część dopiero miała zabłysnąć w showbiznesie (zatkało mnie gdym rozpoznał młodziutkiego Rourke’a a Geoffreya Lewisa w roli łowcy wilków rozpoznałem dopiero po paru minutach).
Cimino bawi się też chwilami w zawoalowany sposób na planie (m.in. barmana Johna Bridgesa gra Jeff Bridges prowadząc lokal o tej samej nazwie ).
Film jest stronniczy. Cimino nawet nie udaje czyją stronę trzyma, niemniej to mi w sumie nie przeszkadzało. Bardziej raziło z perspektywy widza Polaka (Europejczyka?) pozycjonowanie naszych nacji do szczebla rozhisteryzowanego stada. Dodatkowo nigdzie w Ameryce nie działającego tak solidarnie, jak w opowiadanej historii, przenosząc w pełnym wydaniu rodzime animozje polsko-rosyjskie, rosyjsko-żydowskie czy niemiecko-polskie - na grunt życia w Nowym Świecie.
Miło się słuchało polskich przyśpiewek; nieco bardziej męczyły ucho pozornie polskie dialogi, tak chwilami kaleczące język, że zastanawiałem się kto dobierał i weryfikował statystów mających odtwarzać polskich emigrantów (?).
Miało być epicko i w sumie na ekranie w jakimś wymiarze – jest (scenografia, kostiumy, dekoracje). Nie zmienia to faktu, że zdaje się iż przedsięwzięcie okazało się także epicką, legendarną wręcz katastrofą w sensie budżetowo-produkcyjnym.
Cimino, pod którym w Hollywood chyba trochę kopano dołki, tylko po części ponosi za to winę. Niemniej jeśli się do znużenia rozgłasza przed premierą o nakręceniu arcydzieła to się tym samym zaprasza w krąg ogniska złośliwych krytyków zlatujących się po takich deklaracjach niczym ćmy.
Cimino zyskał jednak moje uznanie za zmierzenie się z niewygodnym i zasadniczo przemilczanym lub przeinaczanym tematem, podważanie tzw. „amerykańskiego mitu założycielskiego” i to w sposób skłaniający widza do przemyśleń.
Trochę mi jednego szkoda. Na planie włożono sporo wysiłku w zamarkowanie realiów pozornie dbając o detale i szczegóły epoki (matka Cimino była, zdaje się projektantką dawnych kostiumów) co miało być wizytówką filmów Cimino, ale w tym konkretnym obrazie namnożyło przy okazji szereg wpadek.
Mimo to polecam, tyle że z odpowiednim dystansem, ubolewając, że tak ważny obraz obejrzałem dopiero teraz, z czego składam niniejszym nieudawaną samokrytykę.

Przy okazji – los kanadyjskiej emigrantki Elli Watson zagranej w filmie przez Huppert był jeszcze bardziej ponury niż to, co pokazano w finałowej scenie, będącej licentia poetica Michaela Cimino .
Proponującego własną wizję tzw. Wojny w hrabstwie Johnson w Wyoming, w której imigranci z Europy Wschodniej, przynajmniej w wydaniu zaproponowanym w filmie... na dobrą sprawę nie uczestniczyli. :-)

ocenił(a) film na 4
jabu

Dla mnie absurdalna była osoba Williama, w którą wcielił się John Hurt. Trzyipółgodzinny metraż nie dał odpowiedzi na pytanie, jaką rolę do odegrania miała ta postać. W uniwersyteckim prologu William grał pierwsze skrzypce, jego cięta przemowa – jak mi się zrazu wydawało – miała być zwiastunem tego, że już zawsze będzie w opozycji do ustalonego ładu, a jego przekora i charyzma będzie mieć znaczenie przez całą opowieść. Wyraził dezaprobatę wobec postanowień związku hodowców bydła i... wyszedł sączyć alkohol na korytarz. Potem był już wyłącznie biernym bohaterem: mimo że był przeciwny zabijaniu imigrantów, z jakiegoś powodu wziął udział w nagonce i polowaniu jako obserwator. Jego aktywność ograniczyła się do rzucania z rzadka ironicznych spostrzeżeń, które nie miały wpływu na nic. Rozbawiła mnie niezamierzona scenariuszowa autoparodia, gdy przywódca pościgu zapytał Williama ze złością: "Zastanawiam się, po co tu w ogóle jesteś?!". W finałowej batalii pośród tumultu William wygłosił do samego siebie ostatnie słowa o Paryżu, które były tak nijakie i niepotrzebne jak on sam w tym filmie.

Z resztą twoich zarzutów zupełnie zgadzam się.