Niebanalnie nakręcone kostarykańskie kino z chwilami bardzo banalnym przekazem. Ciekawie pracują wizualne detale, w które zamieniają się przytaczane historie. To kino wydostające się z opowieści i ładnie uzupełniające to, czego nie wyrażają słowa. Na przykład te zdjęcia, które nie chcą się dopasować do ramek, składany ponownie rozbity wazon, symbolika domu - klatki, którą bohaterka usiłuje wietrzyć czy zmieniać, ale skąd się nie wydostaje. Przekaz bardzo czytelny, wizualizacje z dużą dozą swobodnej symboliki, a wątek seksualności już nieco dydaktyczny. Świat złożony ze scen i sceny, które obrazują przeżycia. Kobieta mówiąca, że nigdy nie chciałaby być mężczyzną i jej tożsamość stworzona w oparciu o to, co męskie. A potem trochę przewidywalna opowieść o drodze ku wolności. Z ładnym, może troszkę zbyt pastelowym zakończeniem. Moją uwagę chwilami mocniej przyciągały bibeloty w mieszkaniu bohaterki niż połączony w całość wielogłos. Może dlatego, że jednak wizualnie, a nie werbalnie jest tu ciekawiej. Choć uniwersalnie, bo ten film mogliby nakręcić artyści z Kostaryki, Sri Lanki, Kenii czy innej Argentyny. Przykuwa uwagę i zmusza do refleksji o tym, co możemy sobie zrobić poprzez płeć i w jej imię. Ale i co możemy zyskać, gdy nazwiemy to życiowym doświadczeniem.