Z pewną niecierpliwością czekałam albo na charakterystyczny dla polskich filmów ostatnich dwóch dekad „rozwój akcji” na styl amerykańskiego kina szeroko rozumianej akcji (choć to kończy się np. sceną wjechania w pudełka…) albo na martyrologiczną próbę przedstawienia Polski Walczącej i skazanie autorów stanu wojennego na wieczne, filmowe potępienie.
Nie doczekałam się.
Czy czuję się zawiedziona – absolutnie nie. Zobaczyłam pozornie prostą historię o dojrzewaniu w trudnych czasach, o więzi łączącej ojca i syna, o miłości i buncie. Historię trochę o każdym. A wszystko okraszone dawką dobrej muzyki – ale bez gwiazdorzenia. Borcuch dowodzi, że zawiła akcja może toczyć się we wnętrzu bohaterów i nie trzeba sięgać do naszych narodowych tragedii, żeby pokazać kawałek historii, w którą wraz z wojownikami obu stron wikłani są zwykli ludzie. Właśnie to w tym filmie mnie urzekło – bliskość bohaterów i ich „swojskość”.
I ci aktorzy – a więc tutaj się ukrywają zanim na stałe zagoszczą „przy Wspólnej” :).