cinematografia dublowanej nostalgii deja vu z oskarową rolą koteczka.
już wyjaśniam.
przyjemność jaka płynie z tego seansu jest przyjemnością płynącą z patrzenia nie tyle na to, co stare, ile na to, co przestarzałe. bo nawet jeżeli przyjmiemy ową datę graniczną, rok 1998, będzie to hołd z 1998 dla kina z drugiej połowy lat osiemdziesiątych - z Dziką Namiętnością demme'a, Ucieczką w Noc landisa i Po Godzinach martina na czele peletonu.
powstała hybrydowa ewokacja nostalgii - nakładkowa, przebitkowa, podwójnie rozmelancholizowana ewokacja epoki ewokującej epokę; nostalgia za samą nostalgią; rodzaj lustra w lustrze - tak jakby aronofsky, który dokładnie w roku 1998 swoim filmem Pi kładł podwaliny pod kino przyszłości, w istocie marzył o czymś innym, odcinając się od realnych korzeni; zatoczył koło i stanął na początku, z głową wypchaną wspomnieniami. a mechanika wspomnień jest niestety taka, że pamiętamy tylko co działo się wokół, ale nigdy siebie w tej sytuacji.
olać braci coen, olać braci safdie, olać gangsterskie przekręty i porachunki guy'a ritchie - moim zdaniem film nie jest wspomnieniem o tamtym świecie, tylko o tym, jak tamten świat, u progu cyfrowej rewolucji epoki ekranów dotykowych, wspominał poprzednią epokę. jeżeli lower east side z tego filmu uderza we wspólne pole wzruszeń, uderza właśnie dlatego, bo odwołuje się do koncepcji w myśl której przeszłość zawsze będzie ciekawsza niż teraźniejszość. teraźniejszość dopiero będzie ciekawa - w ów czas, kiedy, wkręcona w mechanikę wspomnień zadzieciakowych, stanie się przeszłością.
to co się dzieje jest ciekawe, ale to co będzie wspominane w oparciu o to co się dzieje jest ciekawsze.
z taką konkluzją z kina wychodzę, chociaż niczego nowego się nie dowiedziałem.