Nie wiem, czemu dziwią Was kiepskie dialogi, luki w scenariuszu czy zabawna w swojej absurdalności fabuła - do tych wszystkich mankamentów przyzwyczaił nas już serial. Skoro film robią ludzie za serial odpowiedzialni, ciężko wymagać od nich nagłego cudu i oświecenia podczas pracy nad przeznaczoną na wielki ekran produkcją. Trzeba traktować te dwa obrazy (razem z "Fight the future") jako nieco dłuższe odcinki serialu z większym budżetem, tak żeby Carter i spółka mogli się pobawić i zrealizować śmielsze wizje. I kiedy tak się podchodzi do tych filmów, wypadają bardzo dobrze. Siłą "Archiwum X" nigdy nie była gra aktorska, wyrafinowane dialogi, czy logika fabuły; był nią natomiast fantastycznie wygenerowany nastrój, tworzony przez staranne ukazanie emploi głównych bohaterów i kapitalny wybór elementów które widza mają przestraszyć. Mamy więc strzykawki, skalpele, odcięte ręce, dwugłowe psy, porywanie niewinnych ludzi przez bezlitosnych napastników, (których twarzy nie widać, bo stoją pod światło); mamy wreszcie zamgloną, zimową porę rzucającą odrealnioną aurę na wszystko co dzieje się na ekranie i tak dalej... Wśród tych okropności widzimy agentów (czy też byłych agentów) FBI, którzy poruszają się stylowymi rządowymi samochodami, noszą długie płaszcze, potężne halogenowe latarki i starają się nie oszaleć pod wpływem tego, z czym przyszło im się zmierzyć. Tworzy to wszystko, starannie wspomagany przez świetną muzykę, specyficzny klimat, będący łatwo rozpoznawalną wizytówką produkcji Crisa Cartera. Klimat, którego wymienione wcześniej mankamenty nie są wstanie rozerwać, a może w pewnym stopniu są nawet jego niezbędnym elementem? Takie już jest "Z Archiwum X" i nic tego nie zmieni.