Gabrielle - wiejska kobiecina, nie mająca szans na tzw. normalne życie. Równie zaburzona, jak jej zaburzona, zimna matka, która niczego tak nie pragnie, jak pozbyć się wreszcie z domu swej córki (jak wiele, wiele matek...). Pada w ramiona, za podszeptem sukkubicznej matki, wiejskiego chłopa. Trafia jej się, jak ślepej kurze ziarno, szansa na normalne, zwykłe życie. Może nie pełne uniesień, namiętności i wiecznej szczęśliwości - ale nieprzeżyte samotnie, w roli popychadła. Zaburzona Gabrielle roi sobie chorobę - ból kamieni. Książkowy histrion. Trafia do sanatorium, jest leczona na urojoną chorobę, ale dodatkowo zapada na czasową psychozę. Roi sobie romans z porucznikiem, dopada ją ciąża z urojonym ojcostwem. Ot, i cała fabuła. Nie ma co doszukiwać się drugiego dna, głębi psychologicznej. Opowieść o znudzonej, zaburzonej kobiecinie, której nudzi się w życiu z racji tego, że nie może bezkarnie puszczać się na lewo i prawo...
Nie zgodzę się z Tobą, owszem jakieś tam zaburzenie było, ale przede wszystkim tak silna potrzeba nadzwyczajnej miłosci, że nie potrafiła pokochać kogoś kto nie wpisywał sie w jej definicję idealnego kochanka. Dopiero pod koniec, kiedy na jaw wychodzi że to wszystko co się z nią działo sobie uroiła dociera do niej, że miała miłośc na wyciągnięcie ręki w osobie kochającego ją męża, kiedy on wypowida słowa "chciałem żebyś żyła",w których zawiera się całe jego wyznanie miłości do niej.Ona w koncu zaczyna otwierać się na drugiego czlowieka, w tym również swojego syna, bo i dla niego nie była dość czuła, patrzyła na niego przez pryzmat "romansu" z pułkownikiem. Także film ma przesłanie i to nie byle jakie: często nie doceniamy tego co mamy pod nosem, zamiast tego bujamy w obłkokach szukając przyłowiowego "miodu w d***ie"...