W zasadzie jest to najzwyklejszy romans – tym razem w elżbietańskiej oprawie. Do tego jeszcze romans dość rozwlekły, nie szczędzący efeków melodramatycznych i niezbyt wyszukanych rozwiązań...
Na szczęście to nie wszystko, co przynosi ze sobą ten film. Opowiada on także o wielkiej, przyciągającej magii teatru. O trwającej w pewnym sensie do dziś „romantyczności” sceny oraz nieodpartym wrażeniu, jakie roztacza nad nami autentyczna Sztuka.
Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak dopiero, gdy trochę dokładniej zna się historię rządów królowej Elżbiety, życiorys Szekspira i treść „Romea i Julii”. Wtedy dostrzeże się, że cała historia toczy się w roku, w którym teatry londyńskie były nieczynne (!), że złośliwy szczurołap John Webster wyrośnie na autora arcybrutalnej tragedii „Księżna d’Amalfi”, że poznaliśmy wreszcie motyw zagadkowego zabójstwa Christophera Marlowe’a... Największą wartość stanowić chyba powinno śledzenie tego, jak wydarzenia filmu przekształcają się i uwznioślają w poszczególne wątki „Romea i Julii”.
Mam wrażenie, że „Zakochany Szekspir” powstawał pod presją ciągłej kalkulacji – aby koniecznie trafić do szerokiej publiczności, ale jednocześnie, aby bardziej wymagający widzowie czuli się przynajmniej częściowo usatysfakcjonowani. Zapewne udało się to – ale czy film przetrwa próbę czasu? Nie jestem pewien...