Czytałam książkę i się w niej zakochałam, po zakończeniu jej przeszłam przez wszystkie etapy żałoby. Od zaprzeczenia, poprzez załamanie nerwowe, aż do akceptacji. Ale nie o książce powinnam mówić, a o filmie, w którym pominięto fakt, że Lou tak naprawdę przeżyła śmierć Willa dwa razy : w domu i pensjonacie, a wywarł on na mnie spore wrażenie. Poza tym nie będę się czepiała szczegółów, bo to oczywiste, że nie można wszystkiego zawrzeć w filmie.
Postacie były przerysowane, zwłaszcza biedna Louisa Clark. Mimika twarzy Emilii trochę mnie przerażała.
Nie miałam problemu z powstrzymywaniem łez, które pojawiły się tylko ze względu na sentyment do historii i pięknego Claflina oraz jego gry aktorskiej.
Spodziewałam się fajerwerków, a wyszłam z kina przygaszona.