Pacino niczym artysta w twórczym szale, tworzy jedna z najwspanialszych kreacji swojego życia... a biorąc pod uwagę jego inne dokonania, które w wielu przypadkach przecież nie ustępują roli Franka Slade'a, jestem skłonny powiedzieć, że jest to największy żyjący aktor. Nie jest ich wielu! Pacino, jest jednym z nich, jestem tego pewien nie od dzisiaj...
I chociaż mógłbym zarzucić samemu filmowi kilka niedociągnięć (chociażby scena kryzysu życiowego Slade'a - jako punkt kulminacyjny w przemianie bohatera, mógł być lepiej nakręcony...) to film dostaje ode mnie 10/10 i to głównie dzięki Pacino - doskonale oddał ducha tej postaci, wybitny popis aktorstwa, a płomienista przemowa, jest fenomenalnym uwieńczeniem całości (scena, która musi mieć miejsce - fabularnie film niczym nie zaskakuje - jest przewidywalny... nie... to postać Slade'a zaskakuje i to za każdym razem kiedy pojawi się na ekranie :)
Brest rzeczywiście zgotował swój posiłek życia... i mam obawy, czy kiedykolwiek ugotuje coś równie pysznego... BA! Obawiam się, czy w ogóle ugotuje cokolwiek zjadliwego w swoim życiu... Bo Gigli paskudnie odbija mi się po dziś dzień...
Aż dziw, że oglądam go dopiero teraz - 13 lat po premierze. Chociaż... lepiej późno niż wcale - powiadają ;)
Cóż mogę jeszcze rzec...
Whoo-ah!