Zaburzone proporcje. Zbyt długi początek wprowadzający, zbyt krótkie rozwinięcie nieprzekonujące o wielkości Stantona. Koncówka bez epilogu. Można pomyśleć, że to zabieg Lynchowski o zapętleniu czasowym bohatera spotykającego samego siebie ale nie o to chodzi. To tylko brak epilogu. Potwierdza to wersja z 1947.
Film G.delToro wygląda jakby byl pocięty z materialu przynajmniej wielogodzinnego i zmontowany tak, by nie zostal miniserialem a trwa i tak 2 i pół godziny. Przez to jest wrażenie wyrw w scenariuszu.
Dla równowagi połatania scenariuszowych dziur a i spojrzenia na historię bohatera powieści Greshama innym okiem polecam wersję z Tyronem Powerem z 1947, gdzie akcenty ważne dla fabuły są trochę inaczej pokazane i Tyron Power może grający może bardziej naiwnie budzi jednak emocje od zupelnie drewnianego, obojętnego dla widza Bradleya Coopera.Tutaj też są zaburzenia scenariuszowe dlatego warto obie ekranizacje obejrzeć. Jednak w tej starej ekranizacji jest epilog.
Na plus wersji Del Toro zapisalbym piękne wnętrza i magnetyzującą femme fatale Cate Blanchet oraz...mrok, błoto, deszcz, śnieg...nikt nie potrafi w tym taplać się lepiej niż delToro a tutaj własciwie to cały film. W przeciwieństwie do wersji z 1947 dziejącej się wieczorami tylko w kilku scenach.