Nie pamiętam, kiedy ostatni raz film wywołał u mnie taką złość i zmęczenie. Mam wrażenie, że „Zmartwychwstanie” to teatr jednego aktora – reżyser zachwycony samym sobą, puszczający do widza oko, jakby sam fakt lawirowania między konwencjami i robienia efektownych ujęć był wystarczający, by mówić o wielkości dzieła. Ale co z treścią? Co z próbą opowiedzenia czegoś, co wykracza poza popisy formalne? Przez trzy godziny czułam się jakbym została zamknięta w labiryncie pozbawionym wyjścia, gdzie każda scena to kolejna ślepa uliczka, a każda postać to anonimowy cień bez głębi i motywacji.
Mam dość filmów, które próbują udawać głębię poprzez celowe zaciemnianie przekazu. Mam dość reżyserów, którzy stawiają własne ego ponad elementarną potrzebę uczciwego kontaktu z widzem. Zamiast przeżyć coś wyjątkowego, przez cały seans rosła we mnie frustracja i poczucie straconego czasu. To nie jest odwaga twórcza, to samozachwyt. I choć doceniam umiejętności techniczne, nie dam się nabrać na iluzję wielkości, gdy pod spodem nie kryje się nic, co mogłoby mnie poruszyć lub zainspirować.