Zmierzch bogów (1969)
Upadek rodziny Essenbecków to koncert na zbyt wiele instrumentów. Najpierw wspólna kolacja - ciekawe, choć standardowe zawiązanie akcji z pretensjami, konspiracjami i intrygami. Później następuje równia pochyła. Film rozdrabnia się na zbyt wiele wątków, z czego większość zostawia w połowie i kontynuuje ten nieoczywisty - losy Martina, pedofila, transwestytę i kolesie, która zgwałcił własną matkę. Jego przemiana zbiega się w czasie z przewrotem politycznym w Niemczech i poczciwy psychol staje się niemniej poczciwym esesmanem. Niestety nie ma to nic wspólnego z alegorią ideologii nazizmu. To jedynie tło polityczne, rodzina nie miała nigdy nic wspólnego z polityką, ma dopiero po dojściu Hitlera do władzy, lecz wtedy cały naród był w to umaczany.
Następnie pojawiają się po raz kolejny wątki zostawione w połowie filmu i znikają po kilku chwilach, by nigdy więcej nie powrócić. Losy rodziny zostają okrojone i spłycone do jednej jedynej postaci. Nawet tło polityczne zdaje się być zrobione po łebkach. Mundury, palenie książek i egzekucje przeplatane z biesiadami. Niesubtelne, twarde, szorstkie, zbyt ogólne.
Inne mankamenty filmu to przede wszystkim:
- zbyt długi metraż - w tak długim metrażu można byłoby zmieścić n wątków, wybrano tylko jeden, który nie jest w stanie wypełnić tak dużej luki
- reżyser nie zgadzający się z operatorem - świetnie zainscenizowane sceny tylko czekają na nieruchomą kamerę, która uwypukli zalety np. ustawienia postaci. Cóż z tego, skoro operator po raz pierwszy w życiu trzyma kamerę i co rusz robi niekontrolowany zoom. Nagłe rozmazywanie się obrazu to norma.
- zero balansu pomiędzy niedomówieniami a oczywistościami - pedofilia Martina jest na granicy akceptowalności, zbyt wiele jest ukryte i nie pokazane, a postać zbyt niejednoznaczna. Natomiast krwawe rozprawienie się z brązowymi koszulami podkreśla archaiczność filmu. Brak dziur po kulach, krew dopiero po zabiciu czy strzelanie ślepakami i kapiszonami to wstyd i hańba. Przecież wcale nie trzeba pokazać egzekucji, aby była ona straszna. To jest przecież kino!
- brak emocji - niewykorzystanie samograjów: postać Martina, dramat Elisabeth i jej dzieci, zemsta Herberta, wpływ nazizmu na rodzinę - rozpad i wzajemne pretensje
Film nie potrafi wykorzystać kontekstu historycznego. Zdarzenia wynikają z decyzji bohaterów, a nie przywódców ugrupowań politycznych i sytuacji społecznej w Niemczech. Ogląda się to źle i przydługo, momentami widać babole warsztatowe. Kompletnie niewykorzystany potencjał.
Co więc jest dobre? Scena biesiady brązowych koszul, niejednoznaczne i kontrowersyjne tematy (pedofilia, homoseksualizm, trans w wykonaniu Martina), oko reżysera do fajnych kadrów (których operator nie rozumie), mnóstwo fajnych punktów wyjścia do czegoś ciekawego (fabryka stali, która przerzuca się na produkcję dla armii + stosunek do tego robotników+wkroczenie nazizmu w sfery życia, inny przykład: Gunther - motyw szkolnictwa w czasach przedwojennych, cenzura).
PS: Nie oglądać w wersji angielskiej, bo bolą uszy.
3/10
Nocne aforyzmy w temacie sprzed 6 lat. Brzmi jak szukanie guza albo nudna nocka się szykuje...