Już dawno temu dałem sobie spokój z oglądaniem kolejnych pomiotów z gatunku j-sploitation. Sam pomysł na fabułę "Zonbi asu" był jednak na tyle niedorzeczny, że stwierdziłem, że muszę na własnej skórze przekonać się, jak nisko może upaść sztuka filmowa w nieodpowiednich rękach. Tym samym otwarcie przyznaję się, że mogę winić jedynie samego siebie za to, co mnie spotkało. Film Noboru Iguchiego ("Kataude mashin gâru") to pozycja z gatunku tych, które ma się ochotę wyłączyć już na samym początku. I wierzcie mi, że samo postanowienie, że oglądam zawsze "od deski do deski", to w tym przypadku kiepska motywacja - gdyby nie "znieczulenie", seans "Zombie Ass" musiałbym przerwać po góra pół godzinie. Fabuły objaśniać mi się nie chce i w zasadzie robić tego nie muszę - raz, że każdy zainteresowany tym tytułem jest świetnie zorientowany, o czym on opowiada, dwa, że fabuła tutaj w zasadzie nie istnieje. Liczą się tylko wysmarowane fekaliami umarlaki oraz dziewczęta w mundurkach, które cierpią na rozwolnienie. Do tego dorzućmy jeszcze tandetne efekty CGI i typowe dla formuły j-sploitation atrakcje (w każdej produkcji tego typu na 100% finałowa walka musi stoczyć się w powietrzu, jak tym razem uczestnicy starcia wznoszą się "pod niebiosa", pozostawiam w domyśle), a otrzymamy poważnego pretendenta do miana najbardziej kretyńskiego filmu w dziejach. W moich utyskiwaniach nie ma zresztą choćby cienia przesady - "Zombie ass" jest naprawdę tak złe i bezsensowne, jak wynika to z opisu. Istnieje jednak powód, dla którego wzrok wciąż jest przykuty do ekranu: to niedająca spokoju myśl, że twórcy tego gniota bynajmniej nie wstydzą się tego, co spłodzili. Nie ma tu żadnych plusów, jedynie bijąca z ekranu pogarda dla wszystkiego, co myśli, połączona z bezkrytycznym zachwytem nad złożonością procesów trawiennych. J-sploitation zjada własny ogon praktycznie od początku, tutaj okazało się, że nie dość, że jest to ogon bez końca, to jeszcze jest on śmierdzący. Dosłownie i w przenośni: szambo!
A jak gore i humor? Choć w sumie... nie ważne. I tak chyba tego nie obejrzę. Wolę w takich filmach roznegliżowane panny, niż ... srające. Bez kitu, kto wymyśla takie motywy? Przecież kobieca pupa powinna być kusząca, laski w takich filmach mają przyciągać oko, a nie kojarzyć się z rozwolnieniem. Hańba. Ale po "Machine girl" sięgnąć muszę. Podziwiam wytrwałość i winszuję seansu.
Nie nazwałbym tego humorem, po prawdzie w trakcie seansu nawet nie przeszło mi to przez myśl. Kiedy jednak tak nad tym się zastanowić to chyba wiem, które elementy miały uchodzić za humorystyczne. Tyle, że jest to idiotyczny dowcip japoński w wydaniu skatologicznym i budzi przede wszystkim zażenowanie. A gore trochę jest, wykonane na poziomie produkcji Tromy - dla jednych będzie to plus, dla innych minus, dla mnie, w kontekście całości te scenki kompletnie przestały mieć znaczenie.
E, chyba z wiekiem stajesz się zbyt poważny...
Ja obejrzałem film i muszę powiedzieć, że parę razy się uśmiałem - ot choćby napęd powietrzny na pierdy. Za dużo ciężkich tematów chyba ostatni oglądasz Caligula...
A może to wina tego, że wczoraj obejrzałem MASD-004...
Zapewne masz rację, ale to akurat normalne, że z wiekiem wszystkie istoty się zmieniają. Na szczęście chyba nie jest jeszcze tak źle, bo ostały mi się resztki poczucia humoru, tyle że niekoniecznie obejmuje ono żarty o pierdzeniu. Ale to już chyba kwestia gustu, nie wieku. Żeby nie było, że zgrywam świętego: nadal cieszę się jak cholera, widząc, jak Linda Blair sika na dywan.