Niestety, dzisiaj rano, czytając w internecie artykuł o tym, jak powstawał monumentalny (acz nie do końca udany) film "Popioły" Andrzeja Wajdy, kątem oka zauważyłem coś strasznego: sławna na całym świecie amerykańska aktorka (a także pisarka i scenarzystka) Carrie Fisher zmarła wskutek ataku serca. I to dość przedwcześnie, bo zaledwie w wieku lat 60. Wiadomość o jej zgonie obiegła szybko całą Ziemię i wywołała wielki żal wśród fanów ze wszystkich krajów. Nie trzeba bowiem interesować się kinematografią, by wiedzieć, jaką rolę odegrała w światowej kulturze Carrie Fisher. Od swego debiutu w 1975 (w filmie o nazwie "Szampon"!) występowała przez całe 4 dekady, jednak żadna z jej licznych ról nie okazała się tak popularna, jak ta z sagi "Star Wars". Wcieliła się w jedną z najważniejszych postaci "starej trylogii", by po wielu latach powrócić w... "trzeciej trylogii" (albo "trylogii już nie tak dobrej, jak poprzednie dwie", jak słusznie wypadałoby ją nazwać).
Niestety - po raz drugi - w ostatniej odsłonie kolejnego gwiezdnowojennego cyklu nie będziemy mogli zobaczyć tej znakomitej artystki, przekazującej wiele wyrazistości i energii księżniczce, która wypowiedziała wojnę pogromcom swej ojczyzny. I choć można się spierać, czy filmowa saga George'a Lucasa ma wartość artystyczną, to nie ulega wątpliwości, że takie dzieła również są potrzebne. Podobnie jak ich bohaterowie, którzy istnieją w umysłach milionów ludzi i są dla nich źródłem wielkich inspiracji. Jednak aby postacie trafiły do serc i umysłów, aby trzymały "rząd dusz", muszą mieć też utalentowanych aktorów, którzy potrafiliby tchnąć życie w istoty z kartek scenariusza. Ledwie zdążyliśmy ochłonąć po śmierci Andrzeja Wajdy, a żniwo śmierci zabrało nam następnego artystę, który wywarł ogromny wpływ na naszą wyobraźnię.
Niestety - już po raz trzeci i ostatni Carrie Fisher przebywa teraz tam, gdzie nie dotarłby nawet Sokół Millenium...