Ty, serio, kto wpuścił Igora Pawłowskiego na scenę? Czy tam nikt nie robi castingu, czy po prostu biorą pierwszego z ulicy, co umie przeczytać dwa zdania na głos bez jąkania? Gość zagrał taką padakę, że miałem ochotę wyjść po dziesięciu minutach, ale zostałem tylko po to, żeby się upewnić, że to nie żart.
On tam wszedł jakby przez przypadek, jakby mu ktoś powiedział: "Ej, ziomek, tu masz tekst, powiedz to głośno i machaj rękami, będzie dobrze". No i powiedział – bez sensu, bez emocji, jakby właśnie wrócił z trzynastej poprawki egzaminu z polskiego. Zero zrozumienia roli. Zero czucia. Zero wszystkiego. Nawet statyści w telenowelach mają więcej charyzmy.
Co chwilę coś krzyczy, robi jakieś dziwne miny, jakby miał atak paniki, a nie grał człowieka z krwi i kości. Serio, miałem wrażenie, że oglądam jakiś amatorski teatrzyk na kacu. I najgorsze? On naprawdę myśli, że robi sztukę. Że to niby awangarda. A prawda jest taka, że jakby nie nazwisko reżysera, to by tego w ogóle nikt nie wystawił. Sztuka? Nie, to był popis totalnej bezradności aktorskiej.
Ten cały Pawłowski to jak tanie wino w butelce po szampanie. Niby coś tam udaje, niby próbuje błyszczeć, ale wali octem i zostawia niesmak. Wyszedłem wkur***y, zawiedziony i szczerze – zniesmaczony. Jak chcesz zmarnować wieczór i poczuć zażenowanie za kogoś innego – idź zobacz Igora w "Pieprzyć Mickiewicza". Ale ostrzegam – nie ma zwrotów za bilety, ani za stracony czas./