Występ Igora Pawłowskiego w "Pieprzyć Mickiewicza" to niestety przykład tego, jak łatwo pomylić ekspresję z przesadą, a interpretację z niezrozumieniem tekstu. Trudno powiedzieć, czy aktor naprawdę nie zrozumiał, w jakim spektaklu bierze udział, czy po prostu postanowił grać "po swojemu" – tyle że to "swoje" przypominało bardziej szkolną improwizację niż przemyślaną rolę.
Pawłowski snuje się po scenie bez wyraźnego celu, emocjonalna amplituda jego postaci jest płaska jak ekran telefonu, a wypowiadane kwestie brzmią, jakby zostały nauczone fonetycznie, bez żadnej refleksji nad sensem. Jego interpretacja – o ile można tu mówić o interpretacji – jest pretensjonalna, a chwilami wręcz żenująco sztuczna. W scenach wymagających napięcia emocjonalnego potrafi krzyczeć bez powodu lub wpadać w manieryzm, który bardziej irytuje niż porusza.
Najgorsze jednak jest to, że Pawłowski wydaje się być zupełnie oderwany od reszty zespołu. Jakby przyszedł na inną próbę, inny spektakl, z innym scenariuszem. Brak chemii z pozostałymi aktorami, brak spójności w tonie – wszystko to sprawia, że jego obecność na scenie nie tyle osłabia przekaz spektaklu, co wręcz go kompromituje.
Jeśli "Pieprzyć Mickiewicza" miał być kontrowersyjny i prowokujący, to Pawłowski nie tylko nie dołożył do tego swojej cegiełki, ale wręcz zburzył fundament. To nie była gra – to był aktorski zgrzyt, który trudno wymazać z pamięci.