tworzący poza Deep Purple słabą muzykę, którą ratuje wirtuozeria. Szczęście takich, jak on polega na tym, że mogliby zagrać byle co i brzmiałoby to genialnie. Wolę jego aniżeli Hendrixa., który szalał w totalnie nieuporządkowany sposób po gryfie.
AD1. Tylko nie mów, że Rainbow to słaba muzyka, bo takie mówienie to kompromitacja. AD2. Posłuchaj kawałków Hendrixa z Woodstocku 1969 na krótko przed śmiercią, każda nuta w solówkach skwapliwie przemyślana, czysta perfekcja, a przy tym dzika, szamańska ekspresja jak zawsze.
To prawda. W 1969 Hendrix grał jeszcze bardzo klarownie. Potem jakoś chyba mniej. Rainbow grało dobre rzeczy, ale tylko dobre. Sam bym stworzył lepsze.
Z tym że po 69 Hendrix już nic nie zagrał, bo się w ten rok udusił swoimi rzygowinami (czytaj dokładniej posty swych adwersarzy, albo zapoznaj się lepiej z historią rocka). Ja dopiero jestem po przesłuchaniu pierwszej płyty Rainbow i nazwij mnie niedowiarkiem, ale nie wierzę byś mógł stworzyć rzeczy choć w części tak dobre jak Self Portrait, Man On The Silver Mountain, The Temple Of The King, Catch The Rainbow - rzeczy tak wspaniałe pod względem melodii i klimatu. Jeśli tak, to czemu jeszcze nie zrobiłeś kariery? Moim zdaniem Rainbow przynajmniej tą płytką zjada na śniadanie niektóre słabe płyty Purpli (jak np. Who Do We Think We Are). Ale to nie portal muzyczny (niestety), żeby tak gadać o muzie ;P
Wiem, że Hendrix zmarł i potem już nie nagrywał. Purple nagrali kilka świetnych płyt, ale tylko w pierwszej połowie lat 70. Potem mało udane powroty. Blackmore, owszem, komponował i komponuje, ale muzyka Rainbow to już nie moje klimaty.
Hendrix grał naprawdę dobrze. Jefnak najbardziej cenię jego żywioł. Nie chodzi mi o rozwalanie stratocasterów. Wtedy niejeden dzieciak w Polsce o takim marzył, a on po prostu rozpieprzał. Lubię tę iskrę, której nie można doszukać się u innych, którzy grają w sposób zbyt wyrachowany.
Ja Hendrixa cenię najbardziej za Voodoo Child (nie mylić z Voodoo Chile) i za Red Hause z Woodstock 69, to takie transowe, ciężkie, blusowe klimaty, że odpływam. Co do rozwalanie gitar, to Jimi rozpoczął na to modę wśród muzyków, dość niefortunnie, bo tamci próbowali go bezmyślnie kopiować, szczególnie w tym względzie wyróżniali się Beck i Townshend, który nawet potem się przyznał, że był to sposób na zatuszowanie tego, że nie rozwijał się muzycznie i kiepsko szła mu gra. To taki snobizm: "ja pokarzę teraz wszystkim, że jestem jak Hendrix i rozwalę gitarę - joł". A w Polsce moda na hipisów zaczęła się dziesięć lat później (po tym jak na zachodzie się skończyła). Myślę, że dzieciaki marzyły wtedy o tym co było wówczas dostępne: Jolana, Defil, żeby w ogóle móc grać. Chyba nawet mało który z tych dzieciaków wiedział jak dokładnie wygląda strat, bo w Polsce był niedostępny, a sprowadzony (przez wujka) z zagranicy kosztowałby majątek. Chociaż np. mój ojciec nabył Framusa Caravelle, produkcji NRD, co było wtedy niezłym cackiem.
Zauważyłem, że kiedy mówi się o latach 60' w Polsce, polskie realia muzyczne uważa się za analogiczne do tego, co działo się np. w Wielkiej Brytanii. Moim zdaniem dopiero przemiany muzyczne pierwszej połowy lat 80. odegrały w Polsce taką rolę, jak fala brytyjskiego rocka i pop z The Beatles i The Rolling Stones na czele. Mnie śmieszy muzyka Niebiesko-Czarnych i Czerwono-Czarnych. Jedyny szacunek mam do Skaldów. Ponoć pierwszego Stratocastera w Polsce miał Kozakiewicz, ale nie wiem, czy to prawda. Ciarki człowieka przechodzą na myśl, jak na czymś takim, jak Jolana, można było nagrywać całe płyty i dawać koncerty. A jednak tak było. Jeszcze pod koniec lat 80. Jolany uchodziły w Polsce za gitary bardzo dobre i zasłużone. Dziś Stratocaster kosztuje ok, 3000-4000 zł i jeśli ktoś naprawdę chce go kupić, nie ma problemu. Podejrzewam, że Gibsony i tak są lepsze. Porównuję oczywiście produkcję z U.S.A.
Tak jest, tzw. polska klasyka rocka narodziła się z końcem lat 70-tych, kiedy na zachodzie rock zdecydowanie odchodził na boczny tor. Zespoły, o których Ty wspomniałeś to zespoły bigbeatowe (takie odpowiedniki Beach Boysów czy wczesnych Beatlesów). Gdy na zachodzie królowało Led Zeppelin, to u nas Czerwone Gitary (duży szacunek dla nich), więc porównanie wygląda trochę śmiesznie. A polskiego odpowiednika Zeppelinów i tak nigdy nie było, nie wiem czemu taki styl grania się u nas nie przyjął, może zabrakło nam aż takich talentów? Przeciętny Polak nie zdawał sobie sprawy jak wygląda prawdziwa muzyka rockowa - za żelazną kurtynę przedzierało się mało co z zewnątrz. My byliśmy tacy bardziej...-jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi-niewinni. Ponadto nie było łatwego dostępu do psychodelików jak na zachodzie, które tam odegrały dużą rolę w ewolucji rock'n rolla. Była komuna i albo sami produkowaliśmy wszystko jak to było z defilem (czyli Dolnośląska Fabryka Instrumentów Lutniczych), albo importowaliśmy z innych krajów bloku wschodniego (lepsza jolana), bo oczywiście nie było wolnego rynku. Jeśli chciałeś coś kupić to byłeś skazany na wyroby państwowego wytwórcy-monopolisty i na ich mierną jakość, mnie z tych czasów zostały np. struny z PZPM (Poznańskie Zakłady Przemysłu Muzycznego) i leżą, bo jakoś wolę Ernie Balle (za komuny nie było mowy o niklowanych strunach). A Gibsony nie są lepsze, są inne. Najlepsze, że za ok. 1500 zł możesz kupić nowe wiosło (przykładowo marki Vintage, Fernandes, Squier) o wspaniałych właściwościach i dobrym brzmieniu.
Breakout był zaj**isty- obczaj płytę "Blues", sczególnie "Oni Zaraz Przyjdą" tu i "Gdybym Był Wichrem".
Mnie po latach Breakout wydaje się brzmieniowo taki garażowy. Nic wielkiego. W ogóle prawdziwego rocka i bluesa było w Polsce jak na lekarstwo. Już wolałem lokalne zespoły brzdękające po klubach niż te wielkie gwiazdy.
Breakout to mój ulubiony polski zespół. Kiedyś czytałem, że Tadeuszowi Nalepie zaproponowano występ przed Led Zeppelin (chyba w byłym RFN) ale przestraszył się i nie zgodził. Niemniej to był świetny zespół... Garażowy? No, tak. W PRL nie było takiego sprzętu, nie było takich techników, nikt nie miał takiego doświadczenia jak dźwiękowcy i producenci z branży "zachodniej". Choć, jakby posłuchać pierwszych płyt wielu światowych gwiazd, to niestety odnosi się podobne wrażenie.
Co do gwiazd lokalnych. W moim rodzinnym Olsztynie w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych działała grupa ART-rock. Widziałem ich na żywo, miałem jakiejś fatalnej jakości nagrania na gorzowskich stilonach:) Serio - TSA przy tym wymiękało!
Pozdrawiam:-)
Nie wiedziałem, że Nalepa odmówił. Czy naprawdę się przestraszył? Może nie mieli sprzętu na taką scenę? Może chodziło o angielski wokal?
Breakout brzmi garażowo, ale ich nagrania (przynajmniej na płytce Blues) moim zdaniem poziomem artystycznym zmiatającz Czerwono-Czarnych i tym podobne kapele z powierzchni ziemi. Nie mówię oczywiście, że Breakout jest najlepszy, jestem średnio obeznany w polskim rocku z tych czasów, ale słuchając Led Zep, Rusha, Deep Purple czy King Crimson, Breakout również uwielbiam.
I to jest to. Ktoś kiedyś usłyszał Metallikę i uznał, że metalowcy grają najlepiej na gitarach. Natomiast jak ktoś gra szuła-bułą, to jest do kitu. Byłem kiedyś na koncercie Czerwonych Gitar. Grali jeszcze z Sewerynem Krajewskim. Tworzyli wtedy trio. Krajewski miał jakąś nowoczesną gitarę. Wyglądała jak Jackson. Nie popisywał się. Za to tak pięknie wypełniał wszystkie wolne przestrzenie rozmaitymi zagrywkami, że pomyślałem: "mistrz". To trzeba umieć. Nie sądzę, żeby Breakout zmiatał z ziemi ówczesne polskie zespoły. Na klasę nie składa się wyłącznie napieprzanie solówek i granie frazy bluesowej. Czy naprawdę sądzisz, że gdyby Skaldowie lub Czerwone Gitary grali to, co grali, bo nie byli w stanie grać bluesa? Że jakby byli lepsi, to poszliby tą samą drogą, co Nalepa i Kozakiewicz? Jestem zdania, że Mike Oldfield jest o niebo lepszym muzykiem aniżeli połowa składu z Deep Purple i cały Rush czy King Crimson.
To jest niemierzalne. Jeśli brać pod uwagę szybkość i odkręcony wzmacniacz, to BB King jest nikim. A nie jest.
Też tak myślałem, ale zapytałem po tym jak zjechałeś połowę składu Deep Purple na rzecz Mike Oldfielda. I tak zastanawiam się, którą połowę masz na myśli? Z sekcji rytmicznej, czy raczej wokalnej, bo chyba nie Jona Lorda?
Moim zdaniem Purplom można zarzucić jedynie wtórność i niemoc twórczą ale na pewno nie niski poziom techniczny/muzyczny. Słyszałem ich na żywo, słyszałem Blackmore's Night z Szalonym Rysiem i życzyłbym każdemu takiego warsztatu.
Oldfielda nigdy nie polubiłem jakoś specjalnie. Wyjadacz, to fakt. Coś mi się zbyt mocno z takim elektronicznym popem kojarzy ale faktem jest, że nie znam jego twórczości poza paroma wyjątkami. Muszę posłuchać;-)
Knopfler - moim zdaniem nieco przereklamowany - wokalnie cienizna, gitara OK, rozpoznawalny styl, ale... Miał swoje pięć minut, teraz cień niestety.
Alvin Lee - lubię, Ten Years After niezapomniane. Nie wiedziałem, że umarł - szkoda faceta.
Pozdrawiam.
Pozdrawiam
Nie zjechałem połowy składu Deep Purple. Stwierdziłem, że Oldfield to większy muzyczny mózg od połowy tego zespołu. Niemniej Deep Purple grali zawsze jako zespół z najwyższej półki.
Czerwone gitary i Skaldowie kompletnie nie odpowiadają moim kryteriom oceniania poziomu muzycznego. Wiadomo, że to kwestia mojego gustu, zawsze jest, ale według mnie Breakout, przynajmniej z Kozakiewiczem skupiał się na stworzeniu utworu z kompozycją i feelingiem, wypiętrzając część instrumentalną na wyższy poziom. Środkowej części od "Gdybym Był Wichrem" słucha się z zapartym tchem, a jest całkowicie instrumentalna. To już nie są piosenki, tylko pełnometrażowe utwory. Chociaż np. Breakout z Mirą już mniej mi podchodzi, "Blues" to mój ideał.
Nie wiem pod jakimi kryteriami Mike Oldfield miałby być lepszy od Rush, obaj wykonawcy tworzą równie genialne kompozycje, nie oceniam tu ani trochę pod kątem techniki instrumentalnej.
Kiedyś lubiłem grać ostro. Nie żaden metal, ale takie rzeczy, jak Led Zeppelin czy Deep Purple. Naukę gry rozpocząłem jednak od rzeczy zdecydowanie lżejszych. Nieustannie konfrontowałem ze sobą rozmaitych artystów. Po jakimś czasie połapałem się, że o wiele trudniej zagrać płynnie i dobrze "Takie ładne oczy" aniżeli "Ona poszła inną drogą". Wiem, stwierdziłem, graliśmy na próbach. Najgorzej wychodzili Beatlesi. Komuś może się wydać to dziwne. W końcu "same akordy i jakieś krótkie solóweczki". Nie wiem, na ile byliśmy gotowi zagrać niektóre utwory "napieprzaczy", ale brzmiało to lepiej i można było pokazać się ludziom. Sam zauważyłeś, że Oldfield tworzy inną muzykę. Nie mam na myśli "techniki instrumentalne". Przyznam, że nie do końca wiem, co to znaczy. Uważam, że Mark Knopfler jest lepszym gitarzystą aniżeli Alvin Lee (zm. nied.). Lee grał jednak ostrzej i szybciej. Nigdy jednak nie umieściłbym go w czołówce najlepszych artystów, a Knpflera tak. Blackmore to akurat najwyższa półka pod wieloma względami. Z nim mało kto może się równać.
Czy Breakout "wypiętrzył część instrumentalną na wyższy poziom"? W Polsce pewnie tak, a już na pewnie w "krainie bluesa". Nie tylko byli pierwsi, ale do końca lat 70. jedyni. Ponoć podczas trasy po Holandii nikt nie chciał wierzyć, że są z Polski. Jednak wtedy tylko Kozakiewicz grał cudownie. Nalepa był nudny jak flaki z olejem. Czasami aż szkoda, że nadaje mu się tytuł ojca polskiego bluesa. To jednak na inną dyskusję.
Bo polskie realia były analogiczne, bo Polska należała i należy do tej samej grupy kulturowo - gospodarczej, czyli do Zachodu.
To prawicowa i endecka demagogia. Ani geograficznie, ani kulturowo Polska nie jest częścią Zachodu. Zachód zawsze używał określenia Europa wschodnia lub Europa środkowo-wschodnia.
A dlaczego w Polsce marzył? Amerykańskie dzieciaki też marzyły. W Polsce były towary łatwo dostępne, bo była i jest normalnym krajem Zachodu. Dla nas to jedyna droga, bo Polska jako nie - Zachód byłaby groteskowy żałosna, ale takie nue dzieją się w realu.
Jesteś fantastą .... ty i twoja "muzyka" to gdzie ona jest ?!?!? Ritchiemu to mógłbyś buty czyścić !!!!!
Zacznijmy od tego, że Deep Purple to Ritchie Blackmore! To on je założył wspólnie z Jonem Lordem i on je niestety rozłożył odchodząc w 1993 po nagraniu ostatniej, moim zdaniem porównywalnej z Perfect Strangers - The Battle Rages On. Przez te wszystkie lata Ritchie był niekwestionowanym liderem, którego pozycji nie mógł zagrozić nawet Lord. To on ciągnął tę machnę, tworzył hity, spinał wszystko w perfekcyjną całość. Po jego odejściu, każda kolejna płyta była coraz słabsza, aż do beznadziejnej Rapture of the Deep. W efekcie, dziś już nie czekam, jak to było kiedyś, z niecierpliwością na nową pozycję. Zapewne kupię "Now What?!", ale już tylko na zasadzie dopełnienia dyskografii, no chyba, że mnie zaskoczą... Po cichu na to liczę;-) I to nie tak, że nie lubię Steve Morsa, bo jego płyty były moimi ulubionymi (np. Power z zespołem Kansas) na długo prze tym, nim fani Deep Purple o nim usłyszeli. Chodzi o to, że Purple bez Blackmora to nie to samo, a bez niego i Lorda (przy całym szacunku do Don Airey'a) to po prostu porażka i tyle.
Ritchie Blackmore solowo jest twórcą poszukującym. Nie chciał odgrzewać starych kotletów, do znudzenia rzępolić starych kawałków, więc wynalazł sobie niszę na rynku muzycznym i robi to co lubi. Czy to się komuś podoba czy nie, to czysto subiektywna rzecz. Nieuprawnione jest jednak nazywanie tego "słabą muzyką" - to bzdura, bo ta muzyka jest bardzo bogata aranżacyjnie, rozbudowana kompozycyjnie, wykonywana przy użyciu bogatego instrumentarium, przez świetnych muzyków. Dość wymienić Davida Baranowskiego, który wspomaga Blackmore's Night na klawiszach!
Rainbow natomiast, to zespół nierówny. Pierwsza płyta i następne dwie, nagrane z udziałem Cozy Powela i Ronniego Dio to klasyka! Są o niebo lepsze od wszystkich dokonań Deep Purple bez udziału Ritchiego (czyli tych nagranych z Bolinem i Morsem). Później - najsłabsza - Down to Earth (aczkolwiek z rewelacyjnym wokalistą), po której następuje zwrot ku muzyce zabarwionej popem, tworzonej pod zapotrzebowanie amerykańskiej publiczności - niezłe to było momentami, ale dosyć mocno odbiegało od tego czego oczekiwałem od lidera Deep Purple. Natomiast reaktywowane w 1994 roku Rainbow z Doogie White'm to znów inna bajka - nieco na siłę, nieco na odczepnego, choć nie było pozbawione genialnych momentów, np.: "Ariel" czy rockowa aranżacja "Hall of the Mountain King" lub odgrzane (sic!) "Still I'm Sad" z repertuaru The Yardbirds, które wcześniej znalazło się na pierwszej płycie Ritchie Blackmore's Rainbow i było grane na wszystkich chyba koncertach lat 1975/78 w wersji z wokalizą Dio.
Ritchie Blackmore to jeden z najlepszych współczesnych gitarzystów, a równocześnie chyba najbardziej niedoceniony. Jest bardzo wszechstronny. Z ogromną swobodą porusza się w stylistyce hardrockowej, heavymetalowej, muzyki celtyckiej, gitarowej i brytyjskiego folk. Wplata w swoje solówki elementy muzyki klasycznej, gra czysto, melodyjnie z wykorzystaniem wszystkich technik gitarowych, zarówno stosowanych w grze na gitarach elektrycznych, jak również klasycznych, ze szczególnym uwzględnieniem tappingu, slide i fingerstyle.
To postać wyjątkowa!
Pozdrawiam.
Z tym przypisaniem Deep Purple wyłącznie jemu zdecydowanie przesadziłeś. Deep Purple bez niego rzeczywiście nagrywało dużo gorsze rzeczy. Tak samo jednak było z wokalistą. Wkład w zespół nie zawsze opiera się na wkładzie w aranżację. Wybacz, alem zmęczony i długiemu tekstowi odpowiedzi udzielić się nie ma dziś chęci. Moja idzie spać.
Ritchie Blackmore wydaje się mnie gitarzystą docenionym i pełnionym. Nie umiem ocenić dokładnie całego jego dorobku. Nigdy mnie to nie interesowało. Blackmore dla mnie to gitarzysta genialny. Po latach grania Hendrix, Clapton i Page spadli w moim rankingu zdecydowanie poniżej jego umiejętności. W sieci krąży film wysokiej jakości z telewizyjnego nagrania "No, no, no". Oni wszyscy zagrali świetnie, ale to piosenka Blackmore'a. Robi wszystko na gitarze tak lekko, jakby ta jeszcze w łonie matki wyrosła mu wraz z całą resztą. Wszechstronny to mało powiedziane. Blackmore nie wplótł klasycznego stylu gry na gitarze do gitary elektrycznej, jak Satriani, Malmsteen czy Vai. On tylko zastosował pewne rozwiązania harmoniczne, ale zawsze w konwencji bluesowej toniki - dominanty - subdominanty. Nade wszystko cenię jego technikę i lekkość w grze.
Zazdroszczę żony temu staremu świntuchowi. Bardzo ładna i stroni od skandali. Aż nie chce się wierzyć, że tak bardzo znormalniał u boku kobiety, która mogłaby być jego córką. Z jego twarzy zniknął ten głupkowaty wyraz, który miał w Deep Purple.