Ryan Gosling jest chyba obecnie najlepszym amerykańskim aktorem młodego pokolenia. Wiem, ze ten zwrot brzmi sztampowo, ale to prawda. Każda jego rola jest dopracowana w każdym calu i jak najbardziej wiarygodna. On po prostu powala na kolana. Czasami warto obejrzeć film tylko dlatego, że występuje w nim Gosling. Przykładem może być The Notebook. Zwykłe, banalne love story, wydaje się nic specjalnego, a Gosling i tak jest świetny. Oczywiście nie umywa się to do jego ról w Odmiennych stanach moralności czy Half Nelsonie (oficjalnie odmawiam używania tytułu Szkolny chwyt!), ale i tak jest niezły. Gosling podnosi też wartość krytykowanego filmu Marka Forstera Zostań (mnie się podobał). Fenomen Goslinga oprócz mistrzowskiej gry aktorskiej (dorównuje spokojnie Hopkinsowi, we Fracture tworzą świetny duet), polega też na tym, że nie jest typem hollywoodzkiego gwiazdora jak cukierkowy Brad Pitt czy inny Colin Farrel. Nie chodzi tylko o nietypową powierzchowność (która ma swój urok), ale o sposób bycia. Nie widzę u niego tego irytującego "parcia na szkło", chęci bycia zauważonym za wszelką cenę. Cenię też jego raczej staranny dobór ról. Nie widać go w masowych produkcjach, zajmuje się kinem dla węższej publiczności, ale kinem które znaczy coś więcej, nie jest tylko kolejnym kasowym hitem. W mojej opinii Goslinga można porównać do Edwarda Nortona, fenomenalnego aktora, który wyrobił już sobie pozycję w świecie kina, ale nie jest doceniany, bo nie widać go w krzykliwych i wielkich produkcjach Hollywood.