Jak sprzedać stek banałów jako coś atrakcyjnego i świeżego? Na przykład przebrać je w pluszowy strój wielkiego misia. Najwyraźniej właśnie taki – z ducha zakopiański – był tok myślenia twórców filmu "Misie", który nie ma nic wspólnego z "Misiem" sprzed lat. Może poza jednym: on też jest absurdalny. Absurdalnie niedorzeczny.
Podczas seansu dowiadujemy się takich rewelacji jak: "nigdy nie należy zwlekać z miłością", "miłość jest ślepa" albo "jeśli kochasz – pozwól odejść". Film spokojnie mógłby posłużyć jako sercowy poradnik dla początkujących – może jakaś nastoletnia pensjonarka znalazłaby w nim coś dla siebie. Cała reszta musi jedynie zareagować zgrzytem zębów z powodu naiwności, głupoty, a wręcz szkodliwości instruktażu życia uczuciowego według pluszowego misia dla równie pluszowych puchatków.
Problem w tym, że tym misiakom-pysiakom szafującym stekiem naiwności wydaje się, że są senseiami miłości, którzy dzierżą czarny pas życiowej mądrości, upoważniający ich do radzenia, oceniania i wyprowadzania na prostą zabłąkane (puszyste!) owieczki. "Misiom" blisko do seansu (pseudo)terapeutycznego, na którym zamiast wsłuchiwać się w problemy pacjentów, z miejsca dostajemy wykład o tym, jak żyć.
A raczej – jak powinni żyć mężczyźni. Bo to oni znajdują się tu na cenzurowanym, ich wysyła się na kozetkę do domorosłego psychoterapeuty. Główny bohater musi odpokutować za swoje winy: nabałaganił, zapił i zaspał, co miałoby świadczyć o jego niedojrzałości. Jego (oczywiście dojrzała) partnerka ma już serdecznie dość życia z "chłopcem w spodenkach", który ciągle imprezuje z kolegami z zespołu i jest nieodpowiedzialny. Ale to jeszcze nic. Czarę goryczy przelewa fakt, że chłopak w pijackim widzie maltretuje jej ukochanego misia. Związek jest więc nie do uratowania, to koniec, finito. Traf chce, że wybiegając z mieszkania, chłopak trafia pod koła samochodu. A stamtąd do czyśćca.
Budzi się w stroju zakopiańskiej atrakcji – jak reszta mężczyzn, która również musi odpokutować za swoje. Wszyscy źle traktowali swoje kobiety i dopiero, gdy to przyznają i zadeklarują przemianę, będą mogli wrócić na Ziemię. Do tej pory są w stanie jedynie podglądać partnerki oczami ich pluszowych misiów, co jest szczególnie wyrafinowaną formą kary, bowiem sprowadza się do patrzenia, jak one układają sobie życie z innymi.
Film miał być odpowiedzią na "kryzys męskości", a reklamuje go slogan: "gdzie się podziali fajni faceci?". Nie jest przypadkiem, że jego scenariusz napisały dwie kobiety: Agnieszka Porzezińska i Iwona Strzałka. Wyszła im snuta z damskiej perspektywy filmowa wersja fantazji o idealnych mężczyznach nie z krwi i kości, ale – no właśnie – z pluszu: przytulaśnych, posłusznych i całkowicie podporządkowanych ich wizji zabawy w życie uczuciowe. Jeśli ten film ma coś wspólnego z "kryzysem męskości", to tylko jako jego rozrusznik.
Bo z filmu wyłania się bardzo konkretna wizja mężczyzn, będąca wypadkową wszystkich męskich postaci przewijających się przez ekran: idealny mężczyzna powinien zatem być przystojny, dobrze zbudowany, a jeśli nie jest – to przynajmniej powinien dobrze zarabiać, lubić seks i chcieć gromadki dzieci (oczywiście tylko wtedy, gdy tego samego pożąda jego partnerka). Idealny mężczyzna powinien być zabawny i rozrywkowy, ale nie za bardzo! Przede wszystkim – powinien być podporządkowany swojej kobiecie, za wiele nie mówić, zgadzać się z nią i kochać ją na zabój. Ale oczywiście – w granicach rozsądku, nikt nie chce pantoflarza! Ogólnie – to kobiety wyznaczają tu normę: tego czym jest dojrzałość, na ile można być blisko znajomych, jak ma wyglądać życie domowe, jak się bawić, jak spędzać czas i w jaki sposób wyrażać uczucia. Mężczyzna z kolei ma się dostosować – a jeśli nie jest w stanie, to znaczy, że jest niedojrzały, samolubny i nadaje się tylko do resocjalizacji. Słowem: jest zwykłym dupkiem.
Kobiety mają rację zawsze, nawet gdy zachowują się podobnie do mężczyzn. On nie może spędzać czasu z kumplami, ale ona z irytującymi i głupiutkimi przyjaciółeczkami – jak najbardziej i to całe dnie. O nim źle świadczy, że nie ma stałej pracy na eksponowanym stanowisku, ale ona może w jedną chwilę rzucić etat i próbować robić niepewny biznes. Jak on nabałagani – to dramat; gdy ona pod jego nieobecność w ich wspólnym mieszkaniu robi rewolucję, wyrzucając część jego rzeczy – to rozsądek.
Pomijam całą resztę niedorzeczności tego filmu. Bo można byłoby mu zarzucić również fatalne dialogi, podawane przez bardzo źle prowadzonych aktorów (obecność Krzysztofa Zalewskiego w roli głównej tłumaczy się jedynie względami marketingowymi – aktor z niego jest żaden, a sceny śpiewane ma dosłownie dwie), czy fabularną naiwność. Historia bowiem opiera się na rzekomej przemianie bohatera, która dokonuje się najprawdopodobniej pod wpływem pstryknięcia palców. Bo nie wiadomo, jak miałaby inaczej. Ale kto by się przejmował prawdopodobieństwem, logiką i sensem, gdy znajdujemy się w świecie fantazji?
Przypadkowo więc zamiast o dojrzewaniu wyszedł film o kastracji – z odrębnej tożsamości, charakteru, pragnień, marzeń i celów. Ciach-ciach – i jesteś jak z damskich fantazji. Bo to nie jest film o złych chłopcach, którzy krzywdzą swoje kobiety, a już na pewno nie o mężczyznach w kryzysie (zresztą – my nic o nich na dobrą sprawę nie wiemy, prócz tego, że nie spełniają oczekiwań kobiet) – tylko o konieczności posłusznego dostosowywania się do kobiecych pragnień. Po co bowiem komu nieobliczalni mężczyźni z własnym zdaniem i charakterem (może nawet i niekiedy trudnym), gdy można mieć puszystego, wiecznie potakującego misia. Najlepiej takiego z kratą na brzuchu i funkcją seksu na zawołanie.