"Melancholia" – pewnie to zabrzmi dziwnie – jest filmem do oglądania, a nie do czytania o nim. Zwłaszcza odradzam czytanie o nim przed jego obejrzeniem. Ja tego nie wiedziałem i przeczytałem jego
"Melancholia" – pewnie to zabrzmi dziwnie – jest filmem do oglądania, a nie do czytania o nim. Zwłaszcza odradzam czytanie o nim przed jego obejrzeniem. Ja tego nie wiedziałem i przeczytałem jego recenzję. To spowodowało, że oglądałem film z pewnym wyrobionym już nastawieniem, zamiast wchłaniając po prostu nastrój płynący z ekranu. A jest on smutny, nużący, dołujący, co jest w końcu tematem filmu, na który wskazuje sam tytuł.
Osobom, które nie widziały jeszcze "Melancholii", zalecam więc zaprzestanie czytania relacji z moich pofilmowych wrażeń w tym właśnie akapicie, bo w następnym, siłą rzeczy, będę już musiał ujawnić własne przemyślenia, mogące popsuć odbiór poruszającego dzieła duńskiego reżysera. Niech jednak wiedzą, że film warto obejrzeć!
Zagadnienie, które poruszył Lars von Trier w swoim filmie, do tej pory częściej bywało eksploatowane w sposób powierzchowny w krzykliwych superprodukcjach niż zgłębiane w spokojnym kinie psychologicznym Zagłada ludzkości raczej stanowiła pretekst do zabaw z efektami wizualnymi niż do analizy ludzkiej psychiki w tak osobliwej sytuacji, której niewykluczone, że będziemy kiedyś uczestnikami. Lars von Trier z tak przerażającej sytuacji wydestylował jedno uczucie, które, według reżysera, zdominuje wszelkie inne w obliczu nieuniknionej śmierci. Nie jest to strach, przerażenie, a właśnie melancholia. Melancholia, która towarzyszy często w sytuacjach, w których zmieniamy nasz kurs życiowy. Bywa tak przy okazji ślubu, który jest właśnie pretekstem do wprowadzenia nas w tytułowy nastrój. Po pięknym, muzyczno-wizualnym spektaklu, zapowiadającym nadciągającą apokalipsę, poznajemy Justine (Kirsten Dunst) w sukni ślubnej, zmierzającą na własne wesele. Z tego nieprawdopodobnie wystawnego przyjęcia bije dojmująca depresja. Coś wisi w powietrzu.
Niewielu twórców potrafiłoby tak przygnębić widza, jak to zrobił Von Trier. A to przygnębienie jest podawane poprzez mozolne obrazy i smutną muzyką. Na budowanie nastroju w olbrzymim stopniu wpływa również gra aktorska. Świetnie odnajduje się w tym Kirsten Dunst, nie pierwszy raz odgrywająca rolę smutnej piękności. Przejmująco zagrała również Charlotte Gainsbourg (filmowa siostra Justine – Claire), której została poświęcona druga część filmu – czas od skompromitowanego wesela do skończenia świata.
W tej części zapaść psychiczna Justine, próbuje być kontrowana przez nadzieję Claire i jej męża (Kiefer Sutherland). Reżyser jednak od początku filmu nie daje nam takiej nadziei. Dobija nas muzyką Wagnera i obrazami zbliżającej się planety. Wszystko to potrafi znużyć i zdołować, ale w tym właśnie przejawia się spójność genialnego filmu nazwanego "Melancholia".
Poza absorpcją filmowej melancholii, otrzymujemy spory bagaż zagadnień do przemyślenia po filmie. W końcu taka katastrofa, jakkolwiek na dzień dzisiejszy abstrakcyjna dla zwykłego człowieka, nie jest nierealna w ogóle. W zasadzie ludzie już przeżywają podobne tragedie. Bo czy dla jednostki jest różnicą, czy pochłonie ją globalna katastrofa z kosmosu, czy indywidualna katastrofa z wnętrza organizmu (śmiertelna choroba z odliczanie dni do końca)? Co zatem robić, jak żyć, żeby perspektywa takiego zdarzenia nie uczyniła z nas załamanych ludzi na skraju własnej egzystencji (jak najpierw filmowa Justine, a potem jej siostra Claire)? Czy jest to w ogóle możliwe?
Ale to już tylko jeden z tematów, jakie mogą zaprzątać ludzki umysł po seansie "Melancholii".