Recenzja filmu

Rafiki (2018)
Wanuri Kahiu

Miłość nieopowiedziana

"Rafiki" miało niezwykle burzliwe perypetie. Najpierw film został objęty całkowitym zakazem projekcji jako dzieło "promujące lesbijstwo". Po dobrym przyjęciu na festiwalu w Cannes pojawił się
Róż, fiolet, cukier. Dużo kolorów i dużo cukru. Dzieciaki na deskorolkach, trampki, włosy pociągnięte neonowym pędzlem, stare furgonetki wyłożone kwiatami. Didżeje i lokalna wyluzowana hipsteriada, trochę jak na blokowiskach Berlina Wschodniego. "Rafiki" to Afryka, jakiej nie uświadczymy w ciężkich postkolonialnych dramatach, tak często wyróżnianych na międzynarodowych festiwalach filmowych. Jednocześnie pod tą nieco wymuszoną pastelowością skrywa się tematyka wagi ciężkiej – drakońskie prawo, które w protestanckiej Kenii całkowicie delegalizuje miłość homoseksualną. Nie tylko zamyka ją w szafach i ciemnych piwnicach, ale także piętnuje i wtrąca do więzień (kara pozbawienia wolności do lat 14). W takich warunkach różnokolorowa wolność placów i ulic Nairobi zaczyna przypominać tanią fasadę – tym bardziej odrapaną, im częściej słyszymy o piekle tamtejszych gejów i lesbijek. 

Kontekst to właściwy klucz do filmu Wanuri Kahiu – w innym przypadku mielibyśmy do czynienia z dziełem mocno zachowawczym. Z punktu widzenia zachodniej kinematografii lesbijska love story nie jest żadnym przekroczeniem – obrazów podobnych tematycznie i opowiedzianych za pomocą zbliżonych środków filmowych było już u nas (w Europie, nie w Polsce) sporo. W trwającym 82 minuty, niskobudżetowym "Rafiki" nie ma także siłą rzeczy wystarczająco dużo przestrzeni, żeby nakreślić jakiś bardziej złożony obraz lokalnego środowiska LGBTQ+. Kena – główna bohaterka – jest młodą dziewczyną, która dzieli czas między naukę do egzaminów, jazdę na deskorolce i spotkania z przyjaciółmi. Chłopaki spod ulubionej budki z jedzeniem ciągle powtarzają, że Kena to świetna kumpela i doskonały materiał na gospodynię – jest więc tylko kwestią czasu, aż któryś weźmie ją sobie za żonę. Dziewczyna pomaga w pracy ojcu – sklepikarzowi i jednemu z kandydatów w lokalnych wyborach samorządowych. Sprawy – także rodzinne – zaczynają się ostro komplikować, kiedy bohaterka zakochuje się w Zice – córce jego adwersarza politycznego, nastolatce mocno – za sprawą ufarbowanych na różowo warkoczy – wyróżniającej się z miejscowego tła. 

Kenę fascynują w nowej przyjaciółce jej lekkość bycia, wewnętrzna wolność, bezkompromisowość – jak się niedługo okaże, w kenijskich warunkach przymioty wyjątkowo ulotne i zależne od nastroju otoczenia. Dziewczyny stopniowo zaczynają się do siebie zbliżać – na początku z nieśmiałością, strachem i wielkim dystansem, które powoli zamienią się w pierwsze gesty czułości i pożądania. Miłość wywoła oczywiście gniew radykalnie homofobicznej społeczności – konsekwencją powtarzanych ukradkiem plotek i domysłów będzie już zupełnie otwarta, brutalna przemoc. I jeśli taki klasyczny scenariusz "my przeciwko światu" budzi u Was co najwyżej obojętne wzruszenie ramion, widać, że nie urodziliście się w Kenii. W kraju swojego pochodzenia "Rafiki" miało niezwykle burzliwe perypetie. Najpierw film został objęty całkowitym zakazem projekcji jako dzieło "promujące lesbijstwo". Po dobrym przyjęciu na festiwalu w Cannes pojawił się jednak pomysł, żeby zgłosić obraz do wyścigu o Oscary. Kilka tygodni temu sąd zezwolił więc na wyświetlanie "Rafiki" przez okrągłe siedem dni – takie jest minimum stawiane przez Amerykańską Akademię Filmowa potencjalnym kandydatom. Cała ta afera umieszcza kontekst polityczny ponad jakością samego dzieła, czyniąc z filmu Kahiu w pierwszej kolejności manifest sprzeciwu – ostrze krytyki skierowane w stronę afrykańskiej wersji homofobii, mającej swe źródło nie tylko w tradycji i religii, ale także w spuściźnie kolonialnej – konserwatywnym prawodawstwie odziedziczonym po Brytyjczykach. 

Chodzi więc o zwrócenie uwagi międzynarodowej opinii publicznej na problem legalnie sankcjonowanego wykluczenia – zarówno w Kenii, jak i w wielu innych państwach Afryki. Otwarcie alarmistyczny ton, na który pozwala sobie film – czerpiąc wyraźnie z tradycji europejskiego kina społecznie zaangażowanego – zasługuje w mojej opinii na głęboki szacunek. Historia, chociaż schematyczna, z rzemieślniczego punktu widzenia została opowiedziana zupełnie sprawnie. Emocje budowane na ekranie przez dwie młode aktorki – Samanthę Mugatsię i Sheilę Munyivę – są wiarygodne, pozbawione zbędnej emfazy, dobrze współgrają z pastelową, przegiętą estetyką filmu. Drzemie w tym większy autentyzm niż w polskiej "Ninie" – bardziej wyrafinowanej na poziomie scenariusza, lecz nieznośnie artystowskiej. Wanuri Kahiu zwyczajnie nie mogła sobie pozwolić na zabawę konwencją, bo już sam fakt realizowania filmu na temat oficjalnie zakazany przez państwo to wielkie przedsięwzięcie logistyczne. Niektóre historie po prostu muszą zostać opowiedziane – bez względu na oryginalność języka, środki filmowe, scenariusz. Nad tym Kahiu zastanowi się jeszcze w przyszłości, kiedy sytuacja w Kenii zmieni się (mam nadzieję) na lepsze. Inaczej – za rok, miesiąc, kilka dni – może już nie być o czym opowiadać. Nie wspominając nawet o szlifowaniu formy.  
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones