Wymiana popkulturowych kostiumów (człowiek w roli obcego) nie skutkuje dalszym demontażem schematów gatunku. Scenarzysta Joe Stillman (wcześniej pracujący przy "Shreku") zadowala się sprawnym
Jarosław Leszcz
Filmweb A. Gortych SpĂłĹka komandytowa
Jeśli jesteście dzieciatymi maniakami science-fiction i marzycie o tym, aby ośmioletnie pociechy poszły w Wasze ślady, już teraz powinniście pomyśleć o ich gruntownej edukacji. Seans "Planety 51" będzie na tę okazję jak znalazł. Twórcy komputerowej animacji nie mogą wytrzymać choćby pięciu minut, żeby nie umieścić na ekranie cytatu z klasyki gatunku. Intertekstualność filmu jest jego największą zaletą i jednocześnie wadą – z jednej strony stanowi główne źródło humoru, ale z drugiej, zbyt szczelnie wypełnia fabułę, nie pozwalając wypłynąć na wierzch oryginalnym pomysłom.
Najbardziej nowatorski jest punkt wyjścia. Na tytułowej planecie ląduje statek kosmiczny, z którego wychodzi w glorii chwały astronauta Chuck Baker (w polskiej wersji językowej Piotr Adamczyk). Bohaterowi nie jest jednak dane wbić w ziemię amerykańską flagę i zanucić hymn. Najpierw potyka się o dziecięcą zabawkę, a potem odkrywa, że oddalony o miliony lat świetlnych obiekt astronomiczny nie różni się za bardzo od poczciwej Matki Ziemi. Mieszkańcy są, co prawda, zielonymi stworami ze sterczącymi antenkami, ale tak poza tym ubierają się i zachowują jak postaci z sitcomu z lat 50. ubiegłego wieku. Za ich największy dramat można by chyba uznać przypalony na grillu stek albo pojawienie się jednej chmurki na błękitnym niebie. Gdy w ten idealny świat wkracza kosmita, wojsko chce go jak najszybciej unicestwić z obawy przed potencjalną galaktyczną inwazją.
Wymiana popkulturowych kostiumów (człowiek w roli obcego) nie skutkuje dalszym demontażem schematów gatunku. Scenarzysta Joe Stillman (wcześniej pracujący przy "Shreku") zadowala się sprawnym tasowaniem klisz wynalezionych w pożółkłych pudłach na zapleczu starego kina. Orbita, po której porusza się "Planeta 51", wypełniona jest kultowymi scenami oraz gadżetami. Siedząc w klimatyzowanej sali multipleksu, można złowić je wędką własnej erudycji filmowej. Wątpię jednak, czy jeden seans wystarczy na wyłapanie wszystkich detali.
A jak będzie bawić się docelowa publiczność tego przedsięwzięcia, czyli dzieci? Z pewnością spodoba im się szybkie tempo opowieści, ładna animacja oraz sympatyczni bohaterowie. Mam jedynie zastrzeżenia co do niektórych brutalnych żartów (np. o wycinaniu mózgu) oraz zdarzającego się tu i ówdzie "brzydkiego" słownictwa. Choć może to tylko ja jestem takim zgredem, którego ulubioną pozycją kina familijnego jest "Bambi". Współcześni małoletni wolą popatrzeć na Aliena z turbo laserem.