Seriale
Gry
Rankingi
VOD
Mój Filmweb
Program TV
Zobacz sekcję

Recenzja filmu

Chwała i chała

Podobno wszystkie piosenki są o miłości, a wszystkie filmy - o kinie. Nakręcony za garść orzechów w pandemicznym impasie "Malcom i Marie" przypomina o tym z wdziękiem zakochanego we własnych melodiach balladzisty. Z jednej strony, to rzecz o erozji uczucia - emocjonalna jazda bez trzymanki i wymiana ciosów poniżej pasa. Z drugiej, to kino przypominające warowną twierdzę, kiełkujące na gruncie miłości własnej reżysera. Nazwijcie mnie staroświeckim, ale nie ufam nikomu, kto metaforyzuje swoją artystyczną drogę zanim jego kości dopadnie artretyzm, a dorobek stanie się przedmiotem parodii. 

Malcolm (John David Washington), podobnie jak szepczący mu do ucha Sam Levinson, twórca "Assassination Nation" i serialu "Euforia", jest twórcą u progu wielkiej kariery: ledwie co obcałowanym fleszami, obłaskawionym komplementami przez widzów, wyniesionym na piedestał przez krytykę. Nakręcił właśnie film, którego opis sugeruje coś w stylu wczesnego Cassavetesa - utrzymaną w stylu cinema verite opowieść o młodej narkomance, szukającej odkupienia w wielkomiejskim labiryncie (opis sugeruje też niezłego kasztana, ale mniejsza). Marie (Zendaya), była aktorka, widzi w sobie muzę Malcolma, zaś w bohaterce jego filmu dostrzega sumę własnych obsesji, lęków i doświadczeń, do czego mężczyzna ustawicznie odmawia jej prawa. O partyzantkę nietrudno - zwłaszcza, że Levinson zamyka ich w domu na wzgórzach Malibu, puszcza im Johna Coltrane'a, a z monochromatycznych kadrów układa ilustrowany katalog stylowych mebli oraz niewysłowionych pretensji. 

Historią nieskomplikowanej w gruncie rzeczy relacji utalentowanego dupka oraz urobionej po łokcie siłaczki rządzi jazzowy rytm - pełen pauz i nagłych przyspieszeń, dzikich improwizacji i chwil wyciszenia. Decorum języka, profesji oraz stylu życia bohaterów bywa niekiedy łamane, lecz bez większego przekonania - wszystko, od idealnie skrojonego garnituru Malcolma, przez pojedynczą łzę spływającą po policzku Marie, po wichrowe wzgórza nieopodal, sprawia tu estetyczną przyjemność. I mimo, że jest to raczej wstydliwe uczucie, biorąc pod uwagę kuriozalną ilość wizualnych klisz, szermierkę bohaterów również ogląda się z przyjemnością. Być może dlatego, że Levinson dokopuje się do atawizmów, które łączą nas wszystkich, bez względu na procent tkanki tłuszczowej, obraną ścieżkę kariery oraz ilość Hopperów na ścianach. Malcolm i Marie kochają się i nienawidzą jak "prawdziwi ludzie", a ponieważ ich orężem jest przede wszystkim pasywna agresja, całość trzyma w napięciu niczym rasowy thriller. W najlepszych momentach to połączenie wykręcającej flaki psychodramy oraz ilustracji głupio-mądrego memu o życiu we dwoje. Na przykład tego, gdy chłopak pyta dziewczynę, czy coś się stało. Dziewczyna zaprzecza, a kiedy chłopak próbuje rozładować sytuację żartem, słyszy: "Bardzo śmieszne, może zatrudnij się w cyrku jako klaun

Chociaż wątek artystycznej strategii Malcolma oraz płynącej zeń filozofii życiowej nie odkleja się od ekranowego love story, warto odkleić go na potrzeby recenzji - choćby z przekory wobec samego reżysera, który ucieka z ringu przed pierwszym gongiem. Symbolizowana przez nieobecną na ekranie "białą laskę", czyli krytyczkę filmową z Los Angeles Times, polityczna optyka raczej filmowi nie grozi - nawet pomimo faktu, że twórca jest synem uprzywilejowanego jak jasna cholera hollywoodzkiego weterana, Barry'ego Levinsona. Jako białemu nie grożą mu również pozwy sądowe za dramat o parze czarnych, bogatych artystów - jeśli już, to wyłącznie za banały o kinie, które leją się z ekranu niczym z przyciśniętego palcami szlaucha. W jednej z najdziwaczniejszych sekwencji, przefiltrowana przez wytyczne woke culture recenzja staje się przedmiotem siarczystej krytyki ze strony Malcolma. Włosko-żydowski bogacz Gillo Pontecorvo i wybitna "Bitwa o Algier" o muzułmańskich partyzantach, austriacki Żyd Billy Wilder i "W duchu St. Louis" o Lindberghu, heteroseksualny Barry Jenkins i "Moonlight"... Levinson ma rację, gdy przekonuje, że zafiksowanie na tożsamości twórcy oraz krytyczno-filmowe wytrychy w postaci rasy, klasy, czy orientacji seksualnej zubażają sztukę i odzierają ją z tajemnicy, a nas zamykają nas na dialog. Jednak rozciąganie tych paraleli w filmie, który ani o miłości, ani o muzyce, ani nawet o kinie nie mówi nic odkrywczego, jest w najlepszym wypadku ryzykowne. I niewiele zmienia tu fakt, że Levinson robi podwójną pętlę, w usta Marie wkłada zdroworozsądkową krytykę wsobnego artysty, a opowieść zamienia w pochwałę ekranowej "autentyczności" (cokolwiek to znaczy w filmie, który wygląda jak reklama domu mody)  - starego wróbla na plewy nie złapie. Zamiast odważnej opowieści o upolitycznionych modelach recepcji kina, wychodzi mu dowcip o krytykach jako jednonogich teoretykach skoku wzwyż.

Układa się to wszystko w pretensjonalną historię pretensjonalnych ludzi wygłaszających pretensjonalne bon-moty. Nie szkodzi. Po pierwsze, żelazna konsekwencja to wciąż cnota. Po drugie, Zendaya i Washington idą na całość - do twarzy im z melodramatyczną emfazą, pięknie żonglują skrajnymi, emocjonalnymi rejestrami, zaś ich ciała bywają przedmiotem zaskakujących, choreograficznych układów. Wreszcie, ilekroć pomyślę o tym, że reżyser mizdrzy się do lustra, przed oczami staje mi modernista formatu Darrena Aronofsky'ego, według którego Artysta to spalający się do cna pożeracz kobiecych dusz. Levinson przynajmniej tutaj nie ma złudzeń i pokazuje, że demony rozszarpujące umysł filmowca niczym nie różnią się od naszych. Bywają małe i pokraczne, a klatę prężą z wysiłkiem. Nic więc dziwnego, że egzorcyzmy sprowadzają się do prawdy między oczy i przestrogi przed samotnością.














Moja ocena:
6
Michał Walkiewicz
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Udostępnij:
Przejdź na Filmweb.pl

najnowsze recenzje