Recenzja filmu
Na (Dzikim) Zachodzie bez zmian
Za wielką wodą słychać głosy, że ktoś inny podpisał ten film za braci Coen. Użył bezbarwnego atramentu, nie zostawił sygnatury. Nic bardziej mylnego. W remake'u klasycznego "Prawdziwego męstwa" z 1969 roku jest tyle samo braci Coen co Henry'ego Hathawaya. Tyle samo zblazowanego Jeffa Bridgesa co zmęczonego Johna Wayne'a. Tyle samo powagi i zgrywy, patosu i dystansu, czarnej komedii i czarno-białego westernu. Wspomnień poddanych władzy nostalgii i czystej frajdy.
Fabuła jest dokładnie taka jak czterdzieści lat temu w filmie Hathawaya i powieści Charlesa Portisa: zaradna i wygadana Mattie Ross wynajmuje szeryfa Roostera Cogburna, by ten pomścił śmierć jej ojca – znalazł i doprowadził przed sąd tchórzliwego pijaczka Toma Chaneya. Niegodziwiec zastrzelił patriarchę, ukradł rodzinne złoto i uciekł na zajmowane przez Indian dzikie terytoria. Cogburn, który opuszcza swój barłóg tylko wtedy, gdy trzeba pozbawić kogoś życia albo wychylić kieliszek, nie bez oporów przystaje na propozycję. Razem z Mattie i nieporadnym teksańskim strażnikiem, LaBoeufem, wyrusza w pościg za Chaneyem.
Jeśli z koltem przy skroni miałbym znaleźć tylko jeden przymiotnik określający kapitalny film Coenów, nie byłby to wcale "kapitalny", lecz "precyzyjnyFabularne składniki, dzięki którym udało się przywołać na ekranie tak bogaty, barwny i mięsisty świat Dzikiego Zachodu, bracia odmierzyli z aptekarską precyzją. Zaś bohaterowie kreśleni są grubą, ale nigdy zbyt grubą, kreską. Cogburn nie jest zbyt cyniczny, LaBeouf nazbyt błazeński, a Mattie zanadto rezolutna. To postaci psychologicznie wiarygodne, a jednocześnie przywołujące najstarsze gatunkowe archetypy. Już na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oryginalny utwór Hathawaya wchodził klinem pomiędzy rewidujące westernowe mity arcydzieła. "Prawdziwe męstwo" AD 2011 nie jest ani kinem z delikatnymi akcentami rewizjonistycznymi, ani surowym antywesternem. Nie nakręciliby go Sam Peckinpah i Sergio Leone, nie nakręciłby "późny" Eastwood. Ale także nie John Ford. Na tak dojrzały hołd złożony gatunkowi mogli pozwolić sobie tylko mistrzowie. W dodatku tacy, którzy na Peckinpahu, Leonem i Fordzie wyrośli.
Naszpikowany ostrymi jak brzytwa dialogami i wysmakowanymi scenami komediowymi, utwór przedłuża o kolejny rok świetną passę Coenów ("To nie jest kraj dla starych ludzi", "Tajne przez poufne", "Poważny człowiek"). Spora w tym zasługa stawki aktorskiej. Koncertowe role Jeffa Bridgesa i Matta Damona bledną przy wyczynach Hailee Steinfeld. Nominacja do Oscara za główną rolę kobiecą nie byłaby wielkim zaskoczeniem.
Pisać, że "Prawdziwe męstwo" przywraca wiarę w western, to przesada – tej przecież kino nigdy nie straciło. Bracia Coen udowodnili jednak, i to ponad wszelką wątpliwość, że można dziś ocalić coś z pierwotnej niewinności tego gatunku. Że można zrobić film klasyczny i nowoczesny zarazem, chwytający za trzewia i zdystansowany, przywołujący wielką tradycję gatunku i napisany własnym charakterem pisma. Kolty w dłoń! Kapelusze z głów!
Fabuła jest dokładnie taka jak czterdzieści lat temu w filmie Hathawaya i powieści Charlesa Portisa: zaradna i wygadana Mattie Ross wynajmuje szeryfa Roostera Cogburna, by ten pomścił śmierć jej ojca – znalazł i doprowadził przed sąd tchórzliwego pijaczka Toma Chaneya. Niegodziwiec zastrzelił patriarchę, ukradł rodzinne złoto i uciekł na zajmowane przez Indian dzikie terytoria. Cogburn, który opuszcza swój barłóg tylko wtedy, gdy trzeba pozbawić kogoś życia albo wychylić kieliszek, nie bez oporów przystaje na propozycję. Razem z Mattie i nieporadnym teksańskim strażnikiem, LaBoeufem, wyrusza w pościg za Chaneyem.
Jeśli z koltem przy skroni miałbym znaleźć tylko jeden przymiotnik określający kapitalny film Coenów, nie byłby to wcale "kapitalny", lecz "precyzyjnyFabularne składniki, dzięki którym udało się przywołać na ekranie tak bogaty, barwny i mięsisty świat Dzikiego Zachodu, bracia odmierzyli z aptekarską precyzją. Zaś bohaterowie kreśleni są grubą, ale nigdy zbyt grubą, kreską. Cogburn nie jest zbyt cyniczny, LaBeouf nazbyt błazeński, a Mattie zanadto rezolutna. To postaci psychologicznie wiarygodne, a jednocześnie przywołujące najstarsze gatunkowe archetypy. Już na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oryginalny utwór Hathawaya wchodził klinem pomiędzy rewidujące westernowe mity arcydzieła. "Prawdziwe męstwo" AD 2011 nie jest ani kinem z delikatnymi akcentami rewizjonistycznymi, ani surowym antywesternem. Nie nakręciliby go Sam Peckinpah i Sergio Leone, nie nakręciłby "późny" Eastwood. Ale także nie John Ford. Na tak dojrzały hołd złożony gatunkowi mogli pozwolić sobie tylko mistrzowie. W dodatku tacy, którzy na Peckinpahu, Leonem i Fordzie wyrośli.
Naszpikowany ostrymi jak brzytwa dialogami i wysmakowanymi scenami komediowymi, utwór przedłuża o kolejny rok świetną passę Coenów ("To nie jest kraj dla starych ludzi", "Tajne przez poufne", "Poważny człowiek"). Spora w tym zasługa stawki aktorskiej. Koncertowe role Jeffa Bridgesa i Matta Damona bledną przy wyczynach Hailee Steinfeld. Nominacja do Oscara za główną rolę kobiecą nie byłaby wielkim zaskoczeniem.
Pisać, że "Prawdziwe męstwo" przywraca wiarę w western, to przesada – tej przecież kino nigdy nie straciło. Bracia Coen udowodnili jednak, i to ponad wszelką wątpliwość, że można dziś ocalić coś z pierwotnej niewinności tego gatunku. Że można zrobić film klasyczny i nowoczesny zarazem, chwytający za trzewia i zdystansowany, przywołujący wielką tradycję gatunku i napisany własnym charakterem pisma. Kolty w dłoń! Kapelusze z głów!
Moja ocena:
9
Udostępnij: