Recenzja filmu

8 mm cudownych lat (2022)
Annie Ernaux
David Ernaux-Briot

Kobieta złożona

"8 mm..." pozostaje w pierwszej kolejności retrospektywną kroniką emancypacji kobiety piszącej; opowieścią o smutku, wątpliwościach i frustracji życiowymi wyborami, na które osoba urodzona w
Słowa czy obrazy? Fakty z przeszłości czy odtwarzanie minionego z poprzecieranej taśmy filmowej? Prawda czy fałsz? Pisarstwo Annie Ernaux kojarzy się z konfesyjną eseistyką, gdzie trzecioosobowa narracja pozoruje dystans, będąc w istocie dogłębnie subiektywną rozmową z samą sobą, z własnym doświadczeniem, z miejscem kobiety w świecie i miejscem świata w biografii pojedynczej osoby, która awansowała z "ludu" do francuskiej klasy średniej, a ostatecznie – na międzynarodowe salony literackie i intelektualne. Jeśli miałbym sobie wyobrazić ekranizację "Lat", musiałbym wywołać w umyśle formę zbliżoną do dzienniko-esejów Jonasa Mekasa: czysty filmowy zapis trwania i działania, wspomnienia pochwycone w locie i poprzetykane abstrakcją – tu pęknięcie, tam ziarno, gdzie indziej sama ciemność. 

Oczywiście "8 mm cudownych lat" to nie adaptacja noblistki, lecz noblistka mówiąca własnym głosem i wcielająca się – wraz z synem Davidem Ernaux-Briotem – w rolę reżyserki, co już samo przez się prowokuje do myślenia o tym materiale jako o przedłużeniu czy uzupełnieniu pisania. Na poziomie wizualnym jest to found footage w najbardziej dosłownym, klasycznym rozumieniu tego określenia: sześćdziesięciominutowa kompilacja rodzinnych nagrań z lat 1972-1981, kręconych kamerą Super 8 przez męża Ernaux, Philippe'a. Do ponownego "odnalezienia" pięciu taśm z home movies miało dojść pod wpływem chwili: David chciał pokazać swoim dzieciom dziadka, którego te nigdy nie poznały; to on wyszedł z propozycją, żeby Annie opatrzyła nieme filmy komentarzem z offu. W efekcie powstało coś, co jest zarazem bezpretensjonalnie proste i bliskie – prawdopodobnie każdy i każda z nas posiada w domowych archiwach podobne obrazy, fotograficzne lub ruchome – ale też w wielu miejscach przeszywające serce na zasadzie Barthesowskiego punctum: odbicia przeszłości, którą na bieżąco filtrują emocje, doświadczenia i myśli narratorki, dając nam wgląd lub po prostu konstruując to, czego tutaj w ogóle nie widać. Jak mówi Ernaux, jest to film o tym, jak buduje się własne życia. Dodałbym, że także o tym, jak jednostkowa wiedza przechodzi transformację post factum oraz jak nadaje indywidualne znaczenie wielkiej i małej historii. 

W "Latach" znajdziemy fragment, w którym pisarka wyznaje, że zakup kamery był dla młodego małżeństwa z dwojgiem dzieci dużo ważniejszy, niż posiadanie zamrażarki czy telewizora. Analogiczne słowa wracają w "8 mm...", chociaż praktyki filmowe rodziny Ernaux można uznać za bardzo konwencjonalne. Sprzęt wyciągano z szafy przy okazji celebracji – urodzin synów albo Bożego Narodzenia, kolejnych przeprowadzek albo wakacji czy dalekich podróży. Uśmiechy podekscytowanych kilkulatków przenikają się z dziwnie nostalgiczną dokumentacją rekwizytów statusu klasowego – mieszczańskich landszaftów, starych kredensów i wyszywanych poduszeczek, tak jakby autor zdjęć przeczuwał, że świat, do którego aspiruje, niedługo zniknie pod naporem rewolucji obyczajowej lat 70. Letnie miesiące spędzane na górskim odludziu u siostry Philippe'a – outsiderki prowadzącej hippisowskie ekogospodarstwo – kontrapunktują fantazje lewicujących intelektualistów z dekolonizującej się Francji: ekstaza podczas wyprawy do Chile po socjalistycznych reformach Salvadora Allende; przerażenie totalitarnym kołchozem Albanii Envera Hoxhy; odwracanie wzroku od biedy na strzeżonych plażach Maroka. Czas wielkiej historii, która toczy się gdzieś na drugim planie, odmierzają – podobnie jak w książkach Ernaux – kolejne wybory prezydenckie i parlamentarne. To także świat egzotycznych – oczywiście z polskiego punktu widzenia – ustawień polityczno-historycznych: dla narratorki ważnym punktem odniesienia jest nieodległy Londyn, gdzie spędziła pół roku jako nastolatka, oraz sowiecka Rosja, przez Francuzów zmitologizowana i upudrowana na modłę intelektualnego raju i zarazem niebezpiecznej tajemnicy (na moskiewskim lotnisku Ernaux pierwszy raz "nie może powstrzymać wzruszenia"). Zawsze trudno było mi – człowiekowi z peryferiów – współodczuwać z perspektywą awansu społecznego wewnątrz tak uprzywilejowanej krainy, jaką była i wciąż jest Francja, niemniej śledzenie wszystkich tych kulturowych niuansów to bez wątpienia intelektualna pożywka najwyższych lotów.   

"8 mm..." pozostaje jednak w pierwszej kolejności retrospektywną kroniką emancypacji kobiety piszącej; opowieścią o smutku, wątpliwościach i frustracji życiowymi wyborami, na które osoba urodzona w latach 40. XX wieku mogła mieć tylko ograniczony, pośredni wpływ; wreszcie – słodko-gorzką historią rozpadu małżeństwa i ostatecznego uwolnienia rodzinnych atomów. Bez głosu narratorki te intymne detale byłyby dla nas w zasadzie nieuchwytne, bo same obrazy kurczowo trzymają się czasu świątecznego i konwencjonalnych form wizualnych. Tymczasem już sam podział na podmiot i przedmiot domowych nagrań ma tutaj wyraźny wymiar genderowy: Annie – jej twarz w zbliżeniach albo sylwetka w zmieniających się kostiumach kąpielowych – istnieje wyłącznie jako bierny obiekt do filmowania, natomiast kamerą zawsze operuje mąż, gdyż – jak słyszymy z offu – w domu Ernaux funkcjonował ścisły podział na zajęcia męskie i kobiece, a poza tym, jako kobieta "swoich czasów", pisarka czuła podświadomy lęk, że uszkodzi sprzęt albo nie poradzi sobie z jego obsługą. 

Wiadomo jednak, że narratorka – wyjątkowo inteligentna oraz wyczulona na kwestię przecinania się różnorodnych kontekstów społecznych – nie zadowoli się prostą konkluzją o uwięzieniu w patriarchalnym układzie sił. Przedrewolucyjny model życia rodzinnego – na podstawowym poziomie mocno konserwatywny, ale także stale ewoluujący wraz z trendami obyczajowymi lat 70. – pozostawiał na tyle szeroki margines spokoju i stabilizacji, że Ernaux, matka, żona i nauczyciela francuskiego, mogła kontynuować rozwój własnego pisania. Debiut literacki w 1974 roku – ten, który "nie zmienia rzeczy tak, jak to sobie wyobrażamy", choć przecież zmienia prawie wszystko – stanowi punkt przełomowy także w "8 mm...". Nagrania urywają się dopiero siedem lat później, ale pierwsza książka wyzwala bohaterkę i zarazem podbija zmęczenie duszącą normą mieszczańskiego małżeństwa. Chociaż sam film w wielu miejscach wygląda jak przypis do dawno zakończonej książki, jest także konfrontacją z czymś nowym – z kolejnym poziomem odsłonięcia. Ernaux zmienia narrację z trzecioosobowej na pierwszoosobową i robi to zapewne dlatego, że nieubłagany obraz na ekranie, jego istnienie i materialność, nie pozwala na dalsze budowanie dystansu za pomocą słowa. To już nie tyle "kobieta, którą kiedyś byłam", ale pochwycone i ożywione wspomnienie – Ernaux z obrazu i Ernaux mówiąca składają się w jeden podmiot. Jedna stoi na barkach drugiej, a ich współpraca uzasadnia powstanie tego skromnego filmu. Mimo że czasami chciałoby się głośno zauważyć, że każdy i każda z nas trzyma pod zaciśniętymi powiekami bardzo podobne fotostory. 
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones