Amélie Poulain 20 lat później? Nie, to Amanda, która ma włoski temperament.
Nie napiszę, że Włosi mają swoją Amélie, gdyż Amanda jest wyjątkowa. Indywidualistka, buntowniczka, kierująca się jednym marzeniem – poznania kogoś, kto będzie ją akceptował. Nazywa innych przyjaciółmi, nawet kiedy ci nie odwzajemniają jej zainteresowania. A jest materiałem na wspaniałą przyjaciółkę, z którą można konie kraść. Dosłownie.
Amanda to debiut reżyserski Caroliny Cavalli. Cieszy, że damska reprezentacja we włoskim kinie wielkich nazwisk męskich się powiększa. Imię Amanda pochodzi od łacińskiego słowa amare, które oznacza kochać. Imię to może być tłumaczone jako ta, którą należy kochać. Jak jej nie kochać, kiedy na białym koniu zajeżdża pod dom przyjaciółki?
Włoska bohaterka, podobnie jak Amélie, jest marzycielką, ale na ekranie nie ujrzymy fantazyjnego świata, jaki możemy zobaczyć we francuskim kinie. Jest świat dorosłych, którzy wypełniają wielkie, estetyczne przestrzenie jak rzeźby w muzeach – można do nich mówić, ale bez entuzjazmu z ich strony. Groteskowi niczym w krzywym zwierciadle. Teatralni, jakby mieli na twarzy maski, za które Amanda ma talent zaglądać. Tytułowa bohaterka jako jedyna nawiązuje bliższą relację z córką swojej siostry, będącą prawdopodobnie w spektrum autyzmu.
Amanda, podobnie jak Amélie, może wydać się bliska neuroatypowej części widowni, choć psychoterapeutka, odwiedzająca jej przyjaciółkę, utrzymuje, że główna bohaterka ma cechy zaburzenia osobowości typu borderline. Medyczne terminy występują w kontekście młodszej generacji. A co z dorosłymi? Niemal brak męskich postaci, brak autentycznych rozmów, matki tylko wydające się być stabilne, wszechobecna samotność i pustka jak w kinie Antonioniego. Amanda to współczesny fresk filmowy, który warto zobaczyć.