"To nie jest taki film, na który każdy zawsze będzie miał ochotę", mówi znajomy po seansie "April". "Raczej nikt nigdy nie będzie miał na niego ochoty", odpowiadam. Podczas pokazu prasowego na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji widzowie wychodzili z sali jakby chętniej i liczniej niż z innych filmów konkursowych. I to pomimo faktu, że reżyserka Dea Kulumbegashvili od pierwszych minut przygotowuje nas, że #będzieźle. Film otwierają bowiem aż trzy sceny, mające za zadanie – jak to się mówi po angielsku – "przeczyścić podniebienie" (czytaj: odstraszyć nieprzygotowanych). Najpierw enigmatyczne ujęcie drepczącej w mroku upiornej sylwetki, potem długi mastershot z punktu widzenia osoby dyszącej w jakimś leśnym bagnie, wreszcie realistyczna scena porodu nakręcona tak, żeby Wszystko Było Widać. W dalszej części filmu czeka nas jeszcze (między innymi) rozgrywający się w czasie rzeczywistym zabieg aborcji. Gruziński arthouse na całego. A teraz najlepsze: podobało mi się.
Dziwię się o tyle, że z reguły bywam uczulony na podobne postradzieckie czarnowidztwo: filmy o tym, że jest brudno, brzydko i bez wyjścia, mentalna Rosja, materialna bieda i metafizyczny gnój. Znajomi, którym "April" nie przypadł do gustu, oskarżają zresztą Kulumbegashvili o festiwalowy koniunkturalizm: terroryzowanie widza do uległości drastycznym tematem i równie drastycznym stylem. Jedna koleżanka zaserwowała reżyserce nokaut, ogłaszając, że podczas seansu czuła się jak na Nowych Horyzontach A.D. 2007 – oczywiście nie w dobry sposób. Rozumiem te głosy o tyle, że sam miałem podobne odczucia przy debiucie Gruzinki, "Początku" (2020). Widziałem tam sprawny-ale-jednak zbiór arthouse’owych klisz: "klinicznie" statyczną kamerę, opowieść o systemowej opresji, sceny seksu w jakimś błocie. "April" oczywiście zaprasza podobne zarzuty. Kulumbegashvili przełamuje jednak monotematyczną manierę, przeformatowując sposób doświadczania jej przez widzów.
W centrum filmu mamy konflikt, jaki mógłby wziąć na warsztat któryś z reżyserów rumuńskiej nowej fali. Noworodek umiera podczas rozwiązania i władze szpitala wszczynają dochodzenie mające ustalić, czy popełniono błąd w sztuce lekarskiej. Położna Nina (Ia Sukhitashvili), która odbierała poród, zostaje postawiona w dwójnasób niewygodnej sytuacji: pod lupą inspekcji może bowiem wyjść na jaw, że w lokalnych wsiach przeprowadza pokątnie zabiegi aborcji. Cristian Mungiu czy inny Cristi Puiu zrobiliby z tego zwarty scenariuszowo naturalistyczny moralitet o kleszczach opresyjnego systemu. Kulumbegashvili tymczasem proponuje coś na kształt filmowego ekspresjonizmu – czy wręcz brutalizmu (zabawne więc, że w weneckim konkursie przyszło jej rywalizować z "Brutalistą").
Są niby w "April" klasycznie zdramatyzowane sceny międzyludzkich konfrontacji, ale aktorzy grają je w alienującym zwolnionym tempie: słowa zawisają w powietrzu ciężkie jak ołów, a długie pauzy między kolejnymi linijkami aż kłują w uszy. Instytucjonalne realia są tu z kolei potraktowane raczej niczym okoliczność przyrody do doświadczenia niż problem polityczny do rozważenia (zgodzę się, że to ujęcie cokolwiek dyskusyjne). Wiele mówi jednak rzut oka na artystycznych opiekunów gruzińskiej reżyserki: producentem "Początku" był Carlos Reygadas, "April" wyprodukował zaś Luca Guadagnino.
Z jednym i drugim łączy Kulumbegashvili skłonność do stylistycznej brawury, do myślenia raczej formą niż funkcją – chociaż nie do tego stopnia, żeby jej reżyserskie decyzje nie generowały sensów. Autorka jednak zdecydowanie stawia doświadczenie przed storytellingiem. "April" to przecież film, który przede wszystkim się widzi, słyszy i czuje – niekoniecznie rozumie. Nawet język dialogów jest tu raczej fakturą. Jeśli oczekujemy od kina, że powie nam coś o świecie, taka – dajmy na to – scena ogłoszenia medycznego werdyktu jak najbardziej to robi. Barokowy żargon medyczny zostaje w niej zdemaskowany jako sprawne narzędzie egzekwowania (władzy) i egzekucji: jako bacik do pacyfikowania pariasów systemu. Ale wielosylabowa lekarska terminologia u Kulumbegashvili to też po prostu – a może przede wszystkim – ekspresyjny ciąg dźwięków: papier ścierny dla widzowskich uszu.
Najciekawszym chwytem stylistycznym filmu jest szereg ujęć, które początkowo wydają się odzwierciedlać punkt widzenia Niny. To jednak POV-nie-POV: kamera zmienia się tu w coś na kształt pola siłowego bohaterki, jej własną wyczuloną na ambient świata przedstawionego sferę. Efekt jest paradoksalny: na poły immersyjny i dystansujący. Przypomina też trochę gry z przestrzenią pozakadrową, jakie prowadził w swoich filmach Grzegorz Królikiewicz. Kulumbegashvili nieustannie spienięża napięcie, między tym, co widać, a czego nie widać w kadrze. W ten sposób kamera – niby będąc bohaterką, ale nie do końca – wskazuje granicę możliwości zapośredniczenia czyjegoś doświadczenia. Stawia nas w miejscu Niny, zarazem burząc iluzję, że patrzymy jej oczami.
Nie może to nie generować znaczeń – zwłaszcza w kontekście wyjściowego tematu. Filmy o przerywaniu ciąży gładko dzielą się na dwa typy: te przeciw i resztę. Proszę więc zaprotokołować, że "April" nie jest filmem przeciw. Jasne, Kulumbegashvili bezlitośnie sprawozdaje traumatyczność samego zabiegu. Ale sprawozdaje też cały szereg uwarunkowań – ekonomicznych, genderowych, religijnych, rodzinnych – które aborcję poprzedzają, otaczają, a czasem wręcz wymuszają; uwarunkowań nieraz dużo bardziej traumatycznych od samego zabiegu. Testowanie granicy filmowej – dosłownie: kamerowej – empatii służy więc za podkładkę dla rozmowy o tym, kto i kiedy może podjąć decyzję "usuwać czy nie usuwać". Dyskusja o aborcji nie jest tu bowiem dyskusją o początku życia, tylko dyskusją o jakości życia. Tę zaś weryfikujemy na drodze empatii – patrząc. Kto ma pierwszeństwo cierpienia? Czyj ból jest ważniejszy i wymaga interwencji w pierwszej kolejności?
W "April" słowa "ból" i "życie" funkcjonują prawie jak synonimy, bo granice między jednym a drugim są tu dość cienkie. Kulumbegashvili rozpina świat przedstawiony między biegunami: z jednej strony malownicze ujęcia kwiecistej łąki i majestatycznego nieba, z drugiej – zabłocone bezdroża i groźne błyskawice na horyzoncie. Gdzie wzrok nie sięga – wiejska sielanka. Na horyzoncie jednak – klatka górskich szczytów. Stąd też ów "April": tytułowy kwiecień jest miesiącem rozkwitu, ale rozkwit, płodność, to też seksualność z jej mrocznymi zakamarkami. W filmie powracają sceny, w których Nina jeździ nocą samochodem, szukając przygodnego seksu, prowokując niebezpieczne sytuacje z udziałem spotkanych przy drodze nieznajomych mężczyzn. Któregoś razu szuka partnera na krowim targu, znacząco: targu zwierząt hodowanych na mięcho. W końcu nad nią również wisi widmo kaźni – wydaje się przecież kwestią czasu, zanim złapią ją na gorącym uczynku. Nina, męczennica i masochistka zarazem, autodestrukcyjna altruistka. Powtórzę: granice są tu cienkie.
Zupełnie niespodziewanie trzeszczy nawet granica między kinem nowohoryzontowym a kinem gatunkowym. Da się przecież obejrzeć "April" jako… horror. Mamy tu wszak regularne sceny gore – nawet jeśli to "tylko" krwawa rzeźnia rutynowych medycznych zabiegów. Mamy też powracającą, groteskowo postarzałą, zdeformowaną kobietę-stwora, z pergaminową skórą, wadliwą sylwetką i twarzą-bez-twarzy. Czy tak widzi siebie sama Nina? Ktoś powie o niej – zombie. Ktoś inny nazwie ją wampirzycą, która wysysa krew maciczną. Horror, tak czy inaczej. A czy to horror aborcji czy horror niedostępności aborcji? Horror Gruzji czy horror egzystencji? Horror czy horror nowohoryzontowego kina? A to już zależy, czy wyszliście z seansu.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu