Recenzja filmu

Conann (2023)
Bertrand Mandico

Barbarzynka brokatowego boga miłości

„Conann” w reżyserii Bertranda Mandico to brutalna, a zarazem poetycka historia rozgrywająca się w otoczeniu urzekających, teatralnych scenografii. Punktem wyjścia była dla twórcy popularna
Conann” w reżyserii Bertranda Mandico to brutalna, a zarazem poetycka historia rozgrywająca się w otoczeniu urzekających, teatralnych scenografii. Punktem wyjścia była dla twórcy popularna opowieść fantasy o barbarzyńcy Conanie z Cymerii, który u Mandico jest wojowniczą kobietą rozdartą między miłością, sztuką i przemocą.

Bohaterkę obserwujemy na kilku etapach życia i w różnych wcieleniach (rolę Conann odegrało aż pięć aktorek). Poznajemy ją jako 15-letniego podlotka, który zostaje porwany przez brutalną wojowniczkę Sanję i zmuszony do pożarcia własnej matki. Dzięki pomocy demona Rainera dziewczyna odzyskuje wolność i wyrusza zemścić się za doznane krzywdy. W momencie konfrontacji zakochuje się jednak w swojej dawnej oprawczyni. Skomplikowana relacja Conanny, Sanji i Rainera rozwija się na przestrzeni lat i na tle rozmaitych scenografii – od pradawnych kurhanów, przez nowojorski Bronx, ruiny zdegenerowanej Europy, aż po luksusową posiadłość tytułowej bohaterki.

Strona wizualna filmu stoi na wysokim poziomie i z pewnością zadowoli miłośników reżysera. Atmosferę koszmaru umiejętnie wymieszano z umownymi dekoracjami rodem ze starych filmów fantasy i teatru telewizji. Całość dopełniają wymyślne kostiumy w postaci zbroi półdzikich łupieżców czy kreacji artystów awangardy; na szczególną uwagę zasługuje bardzo przekonująca maska psa, w której paraduje po ekranie Elina Löwensohn.

Nieco gorzej niż forma prezentuje się sama treść. Po całkiem energetycznym początku, zaskakującym widza raz za razem, przychodzi połowa filmu, która wyraźnie gubi temperament, grzęznąc w wiwisekcji współczesnej Europy, kawiarnianych monologach i przydługich scenach błąkania się udręczonej bohaterki po ruinach miasta-grobowca. Momenty wyśmienite z czasem zaczynają mieszać się z zaskakująco płytkim komentarzem społecznym (np. gdy anonimowi mężczyźni nagrywają cierpiącą bohaterkę telefonami komórkowymi na tle hajlujących manekinów lub gdy kłócący się awangardowi artyści koniec końców okazują się, uwaga, cyniczni i chciwi). I choć jest to jak dotąd najkrótszy film Mandico, pierwszy raz miałem wrażenie zakradającej się gdzieś niepostrzeżenie nudy.

Drugim problemem jest, moim zdaniem, nadmiar cytatów i nawiązań. Barbarzyńcą dla starożytnych Greków był każdy człowiek niewładający greką, a więc nienależący do wspólnego kręgu cywilizacyjnego. W trakcie seansu miałem wrażenie, że reżyser starał się wręcz onieśmielić widza zbyt częstym eksponowaniem swoich inspiracji – swoją „greką” (na zasadzie identyfikacji swój-obcy/Grek-Barbarzyńca). Przykładowo: nowojorską ulicę oświetla w pewnej scenie neon „Naked Lunch”, a na sofie w mieszkaniu Conanny leżą płyty Lou Reeda i Klausa Nomiego. Scena stosunku na karoserii piekielnego samochodu przypomina z kolei stare filmy Davida Cronenberga. Wspomniany już towarzysz Conanny, noszący charakterystyczną skórzaną kurtkę demon Rainer, to raczej czytelne odniesienie do niepokornego reżysera Rainera Fassbindera; sama heroina w jednej ze scen ustylizowana została na Charlotte Rampling z „Nocnego Portiera”. Kulminacyjna dla filmu groteskowa uczta to z kolei zapewne aluzja do urwanego zakończenia „Satyryk” Petroniusza. Pomimo tego, że słownik twórcy jest bogaty i różnorodny, a kolejne nawiązania błyszczą na jego piersi jak medale, nie ma to właściwie żadnego przełożenia na toczącą się na ekranie historię i pozostaje zaledwie pustą zabawą w zabawie.

Conann” to ciągle film lepki, włochaty i skąpany w nieprzyzwoitej ilości brokatu. Film, nad którym unosi się opiekuńczy duch Waleriana Borowczyka (od jego nietuzinkowego portretu Mandico rozpoczynał karierę jako twórca pełnego metrażu). Nie sposób odmówić obrazowi lekko perwersyjnego, pociągającego stylu, jednak moim zdaniem jako całość stanowi krok wstecz w filmografii uzdolnionego Francuza. Trudno nie odnieść wrażenia, że tym razem reżyser nie tylko ugiął się pod ciężarem własnych ambicji, ale zbytnio zawierzył sprawdzonej mieszance kiczu, erotyzmu, groteski i patosu.

Mimo powyższych zastrzeżeń gorąco polecam seans „Conanny”, ponieważ wciąż jest to kino wyróżniające się i dające sporo satysfakcji – choć może nie tak temperamentne, jak pragnąłby tego sam twórca. Coś dla siebie znajdą w nim zarówno wytworni Grecy, jak i złaknieni mocniejszych wrażeń Barbarzyńcy.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?