Recenzja filmu

Fatima (2020)
Marco Pontecorvo
Joaquim de Almeida
Goran Višnjić

O tym, co ludzkie

Abstrahując od tego, ile razy "objawienia fatimskie" zostały na przestrzeni ponad stu lat podważone, absolutnie nie można szufladkować nowego dzieła Marco Pontecorvo wyłącznie w ramach kolejnego
Abstrahując od tego, ile razy "objawienia fatimskie" zostały na przestrzeni ponad stu lat podważone, absolutnie nie można szufladkować nowego dzieła Marco Pontecorvo wyłącznie w ramach kolejnego religijnego filmu bezsprzecznie opowiadającego się po jednej ze stron. Począwszy od fantastycznych zdjęć, przez rewelacyjną muzykę, aż po przesłanie, to produkcja co najmniej dobra.

Powiedzmy sobie szczerze: kto wierzył, ten dalej będzie wierzyć, a kto ufa licznym negacjom rzekomych objawień, wątpliwe, by zmienił  stanowisko po obejrzeniu "Fatimy". Jednak zdaje się, że nie był to główny cel reżysera. Nie znajdziemy tu bowiem nachalnej nadinterpretacji samych objawień (może z wyjątkiem ostatniego, wszak Słońce absolutnie nie wykonywało tego typu ruchów), oraz boskiej interwencji po pierwszym spotkaniu z siłami nadprzyrodzonymi. Mieszkańcy osady dalej umierają, chorują jak przedtem, a nad najbliższymi głównej bohaterki nie roztacza się nagle magiczny parasol ochronny.
 
Jest to o tyle istotne, że powstał przecież już niejeden film ze świętym miejscem jako motywem przewodnim, który – często na potrzeby obrony interpretacji autora – nieco naginał fakty. Najlepszym przykładem chyba jest również opowiastka o objawieniach fatimskich sprzed paru lat, czyli "Fatima. Ostatnia tajemnica" w reżyserii Andrésa Garrigó.

Marco Pontecorvo ani myślał raz jeszcze po prostu opowiadać tę i tak dobrze znaną już dla większości osób historię. W swoim dziele skupił się natomiast na ludziach – całej fatimskiej społeczności, która w jednej chwili nagle znalazła się w centrum Portugalii. A ich codzienność bynajmniej nie stała się w związku z tym, czy samymi objawieniami, mlekiem i miodem płynąca. I to wbrew mylnym wyobrażeniom wielu, z tamtą właśnie społecznością na czele: wojna trwała nadal, obywatele wysyłani na front często do domów już nie wracali, a ci, którzy zostali w miasteczku, dalej musieli się zmagać z ubóstwem i chorobami.

Dlaczego więc Matka Boska, skoro już postanowiła "odwiedzić" tę osadę, nie raczyła zainterweniować? Przecież matka, ojciec i wszyscy inni tak usilnie modlili się, aby ich syn wrócił do domu po kolejnej z bitew. I owszem, jeden wracał, jednak syn sąsiadów już nie. Ci pierwsi obrażają się na Boga, drudzy zaś triumfują. W duchu, tak, by sąsiedzi nie widzieli.

Można by więc powiedzieć, że reżyser parokrotnie, scenami w postaci takiego "niechlubnego triumfu", czy też odtrącenia własnego dziecka, uderza we wierzących. Nic bardziej mylnego. W pierwszej kolejności zawsze myślimy o tym, co nam najbliższe, trudno więc, by matka dziecka wyczytanej na liście zaginionych padła w objęcia, drugiej, której to syn wrócił właśnie do domu. Nie opowiada więc o hipokryzji jednych, czy nieumiejętności wiary tych drugich, zysku jednych, czy straty tych drugich. Opowiada o strachu, nadziei, wierze, a nawet w tle – władzy, czyli po prostu o tym, co ludzkie. A wszystkiemu towarzyszy rewelacyjna muzyka Paolo Buonvino, która w połączeniu z niektórymi bardzo emocjonalnymi scenami sprawiała, że całe ciało przeszywały ciarki.
 
Nie jest to oczywiście film wybitny. Motyw niewierzącego pisarza-naukowca, który przyjeżdża do klasztoru, aby zebrać materiały do kolejnej książki, wydawał mi się początkowo dość ciekawy. Ostatecznie, po napisach końcowych, uświadomiłem sobie, że tak naprawdę niewiele z niego wynikło. A jakby nie patrzeć – był to rdzeń fabuły, który nas do wszystkiego wprowadził.

O grze aktorskiej niewiele można napisać, wszak całość na swoich barkach dźwigała – w momencie kręcenia – piętnastoletnia dziewczynka Stephanie Gil. Jednak wydaje się, że w pewnym momencie jest już tych aktorów nieco za dużo, wątek pojawiającej się i znikającej siostry czy też biskupa, który przyjechał, nic nie ustalił, zrugał księdza i pojechał, niewiele wniosły do fabuły, a jedynie zrodziły pytania – jakie było jego stanowisko, jak i całego kościoła, w momencie zabijania dechami drzwi kościoła, czy też już po "wirującym Słońcu".

Z całą pewnością jednak można o nim powiedzieć jako filmie ponadczasowym. Wartości, które prezentuje, takie na pewno są. Bez podziału na deklarujących się jako wierzący, czy też nie, każdy z nas ma chwile słabości, każdy z nas potrzebuje i szuka nadziei w najgorszych momentach. Wszak wiara zaczyna się tam, gdzie kończy się nauka.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones