Recenzja filmu

Jonathan (2016)
Piotr J. Lewandowski
Jannis Niewöhner
André Hennicke

Pierwsza gorycz, ostatnia słodycz

Lewandowski ma wiele do powiedzenia, ale często brakuje mu dyscypliny, aby zrezygnować z jakiegoś wątku dla dobra opowieści. Jeden z dwóch erotycznych momentów filmu pokazuje, czym mógłby
W zamyśle debiutującego Piotra Lewandowskiego "Jonathan" miał być odważnym zderzeniem bolesnego tematu śmierci i dawnej winy z dorastaniem buzującego od emocji nastolatka, a wszystko to przy akompaniamencie odmierzającej beznamiętnie czas przyrody. Co jednak być może wybrzmiałoby w stonowanym, formalnie spójnym obrazie, tu tonie w strumieniu przyczynkowych scen.



Tytułowy Jonathan to młody chłopak, którego dni wypełnia praca na upadającym gospodarstwie wiejskim i opieka nad śmiertelnie chorym ojcem, a noce – marzenia o wyrwaniu się z prowincji i lęk, że pozostaną tylko marzeniami. Kiedy znikąd, niemal równocześnie, pojawiają się dawny znajomy ojca i młoda ponętna opiekunka, film zrywa się do dzikiego galopu. Chłopak musi przejść przyspieszony kurs dorastania poprzez odkrycie skrywanej od dawna tajemnicy. Nawet jeśli brzmi to jak opis sztampowej historii inicjacyjnej, problem "Jonathana" nie tkwi w fabule, ale sposobie opowiadania. Splot gasnącego życia ojca, w które klinem wbija się rozbuchana młodzieńcza seksualność przypomina nieco koncept ze świetnego "Manchester by the Sea", jednak tam sceny rezonowały ze sobą w sporym oddaleniu, dzięki czemu opowieść zyskiwała subtelność i wieloznaczność. U Lewandowskiego wszystkie wątki rozgrywają się w obrębie pojedynczych scen o konwencjonalnej budowie: zawiązanie akcji-rozwinięcie-puenta. 

Liryczne przerywniki pomiędzy kolejnymi fabularnymi wyzwalaczami sprawiają, że film pozornie zrobiony jest mniej "po bożemu". To jednak równie nietrafiona reżyserska strategia. Nie wiadomo jaką funkcję pełnią momenty, w których kamera odwraca się od ludzi w stronę niewzruszonej przyrody – niczego nie symbolizują, nie podkreślają nastroju, ani nie stanowią kontrapunktu dla ludzkiego dramatu To tylko pozbawione stylu, generyczne pocztówki z prowincji – krowy na pastwisku, larwa pełzająca po łodydze i ćma tańcząca wokół zapalonej żarówki. Podobnie jest w licznych scenach poświęconych wewnętrznym rozterkom Jonathana, wyjętym jakby z innego filmu, które kojarzą się niefortunnie z lekką sundance'ową tragikomedią: spacer po plaży o zachodzie słońca czy przekomarzanki z dziewczyną pokazane w slow motion i w akompaniamencie ambientowej muzyki, zmontowane jak niecierpiący zwłoki wideoklip, odejmują dramatowi bohatera ciężar. 



Trudno oprzeć się wrażeniu, że twórca bardzo stara opowiedzieć się o rzeczach ważnych, o których wiele słyszał, ale do których nie ma żadnego osobistego dostępu. Autopsja nie jest oczywiście żadną żelazną zasadą przy budowaniu wiarygodnych historii, ale znacznie ułatwia stawianie pierwszych kroków w filmowym fachu. "Jonathan" po prostu nie dźwiga idei, którą twórca sobie wyśnił, co demaskuje już sama kreacja bohaterów. W "Manchester by the Sea" mało się mówi, za to wiele dzieje w na pozór nieistotnych sytuacjach – to nie tylko zasługa dużo lepszego aktorstwa, ale także scenariusza, który nie spieszy się z akcją, pozwala postaciom zadomowić się w świecie, a widzowi samodzielnie składać sens opowieści ze skrawków życia. U Lewandowskiego bohaterowie wypowiadają wyłącznie znaczące kwestie, które nie przypominają w niczym rozmów normalnych ludzi. Niestety udało się reżyserowi przeszczepić na grunt niemieckiego kina "polską szkołę dialogu", w której interlokutorzy posługują się enigmatycznymi frazami i – wygodnie dla twórców, ale niefortunnie dla samych siebie – nawet nie próbują się porozumieć. Takimi dialogami zarówno zawiązuje się kolejny dramat, jak i go pogłębia, a co najważniejsze – tak najprostszy sposób tłumaczy się widzowi niuanse historii. Pozostaje mieć nadzieję, że ta strategia to zwykły błąd debiutanta, a nie objaw trudno poddającej się terapii przyzwyczajenia rodzimych twórców do telewizyjnych konwencji sprzed epoki "serialowej rewolucji".

Lewandowski ma wiele do powiedzenia, ale często brakuje mu dyscypliny, aby zrezygnować z jakiegoś wątku dla dobra opowieści. Jeden z dwóch erotycznych momentów filmu pokazuje, czym mógłby być "Jonathan", gdyby reżyser przypomniał sobie w porę o zasadzie, że "czasem mniej znaczy więcej". Scena w szpitalu jest odważna i subtelna zarazem, podwójnie łamie tabu, pokazując seks starszych i schorowanych ludzi. Unika przy tym artystowskiej przesady, skutecznie opierając się pokusie szokowania. Obrazy, które w sposób podmiotowy traktują osoby starsze i umierające, nie odbierając im prawa ani do miłości, ani do moralnej odpowiedzialności, to wciąż  rzadkość i dlatego mimo wszystko warto na ten niespełniony debiut zwrócić uwagę. 
1 10
Moja ocena:
5
Absolwentka filozofii i polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka III miejsca w konkursie im. Krzysztofa Mętraka dla młodych krytyków filmowych (2011). Pisze o filmach do portali... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones