Recenzja filmu

Kwiaty miłości (2019)
David Stubbs
Rose McIver
George Mason

Plastikowy bukiet

Pierwszoplanowa para przypomina żurawia i czaplę z wiersza Brzechwy: szereg niby wy­śpiewywanych pretensji, które ukrywają się między melodyjnymi środkami stylistycznymi, uniemożliwia pogodzenie
Gdyby "Kwiaty miłości" były potrawą, smakowałyby jak landrynka w lukrze. Gdyby zamieniły się w postać z książki, to jako królewna z bajki czekałyby na swojego królewicza. Gdyby stały się zjawiskiem meteorologicznym, zdobiłyby nieboskłon jak tęcza przy zachodzie słoń­ca. Musical Davida Stubbsa przypomina katalog romantycznych fantazji, o których śniły nasze babcie. Naszym babciom polecam więc seans z całego serca; całej reszcie – nieko­niecznie.


Po seansie "Kwiatów miłości" sam Nicholas Sparks ("Pamiętnik") zapłonąłby rumieńcem – nawet jemu nie udaje się zgromadzić w jednym miejscu tylu romantycznych schematów. Oto prolog: pod gołym niebem, w środku nocy, w połowie pastelowych lat 60., nieopodal poletka tytułowych żonkili śpiewający Eric (George Mason) prawie potrąca autem śpiewa­jącą Rose (Rose McIver). Ona jest pijana, sama jak palec, zapłakana nie wiadomo czemu, bezbronna niczym pisklak. On, szarmancki i opiekuńczy, choć lekkoduch, przekonuje ją, by wsiadła z nim do auta.

Zanim zdążycie krzyknąć: "Uważaj na zboczeńca!", między bohaterami narodzi się uczucie. Wyśpiewywane tu uniesienia, żale i wahania będą wybuchać jak za naciśnięciem guzika. Skrótowa konwencja prosi nas jednak o wyrozumiałość. Zaraz bowiem oka­zuje się, że musical jest retrospektywną fantazją dorosłej córki (Kimbra) tamtych bohate­rów, która wzorem rodziców opowiada o ich życiowych perypetiach, konfliktach z rodziną, trudnych decyzjach i jeszcze gorszych konsekwencjach – i robi to za pomocą tych samych piosenek. Córka jest artystką wyśpiewującą ścieżkę dźwiękową rodzicielskiej biografii, my jesteśmy publicznością na jej – całkiem do­słownym – koncercie. Nie ma znaczenia, czy świadkujemy przepracowywaniu emocji na linii dziecko-rodzice, czy dziewczyna rozlicza się z przeszłością, czy raczej doznaje oświecenia, że rodzice też byli ludźmi, mieli swoje grzechy i swoje słabości. Nie wiemy o koncertującej córce niczego, co wskazywałoby na jakiś subiektywny filtr odróżniający tę do bólu konserwatywną epopeję od tysiąca podobnie pospolitych dramatów. Córki mogłoby nie być, a forma i problematyka retrospekcji pozostałyby identyczne.


Wspomnieniowa kompilacja ogranicza dramaturgię do ekstremów, nie­czytelnych zarówno na poziomie przyczynowo-skutkowym, jak i psychologicznym. Narracja ma płynność ciasta francuskiego, psychologię da się spointować słowami "Oj tam, oj tam"; nie dziwcie się, że z emocjonalnym wydźwiękiem również są proble­my. Nie ma tu nic poza wzlotami i upadkami, brakuje tzw. prozy życia, która uzasadniałaby gwałtowne poczynania bohaterów i pozwoliłaby nam dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Czym zajmują się poza pracą i opieką nad dziećmi, czy mają jakieś poglądy, czemu przestają ze sobą rozmawiać? Bohaterkę chętnie zapytałbym, czy czuje się niewolnicą stereotypu cierpliwej strażniczki domowego ogniska, np. gdy ukochany wybiera się bez niej na dwuletnią wycieczkę po Europie. Jego dopytałbym o wysłanie pierścionka zaręczynowego pocztą – to praktyka wszystkich dupków czy jego autorski pomysł? Czasem trudno uwierzyć w autentyczność uczucia, gdy ogląda się takie kwiatki. Trafiliśmy na adaptację teatralnego musicalu (pióra Rochelle Bright), co niestety widać; narracyjna skrótowość i wątpliwe emocje bohaterów stanowią efekt umowności tamtego medium, która nie sprawdza się w wyczulonej na emocjonalne fałsze filmowej formie.

Pierwszoplanowa para przypomina żurawia i czaplę z wiersza Brzechwy: szereg niby wy­śpiewywanych pretensji, które ukrywają się między melodyjnymi środkami stylistycznymi, uniemożliwia pogodzenie się. Małżeństwo rozpadnie się z absurdalnego powodu, a idealizacja uczuć z początku filmu znajdzie swój przesadnie udramatyzowany rewers w finale. Głównym problemem wydaje się komunikacja w związku. Ironiczne, że to właśnie przyjęta przez twórców konwencja stoi na przeszkodzie porozumieniu zakochanych. Wystarczyłoby przecież zejść na niższy rejestr i za­miast wyśpiewywać w gniewie kolejne melodie i teksty głębokie jak studnia, po prostu ze sobą porozmawiać. Konwencja zakazuje jednak zwykłych pogaduszek – para nieszczę­śliwców ma dyspozycji tylko nowozelandzkie hity z minionych dekad.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones