Świetnie napisane dialogi tworzą u Bakera osobną linię melodyczną, gładka faktura obrazu (film zrealizowano za pomocą iPhone'a) kontrastuje z chropowatym światem, z kolei całość rozgrywa się
Oj, coś czuję, że dawno nie widzieliście nakręconej komórką komedii o dwóch transseksualnych prostytutkach podróżujących przez Los Angeles. Albo filmu, w którym ormiański taksówkarz zachwyca się niemal platonicznie urodą pewnej dziewczyny, by po zajrzeniu jej w majtki i odkryciu, że nie urodziła się z penisem, wyrzucić ją z samochodu i odprawić wiązanką bluzgów. Tak to się robi w amerykańskim niezalu!
"Mandarynka" Seana Bakera ma w sobie tyle narracyjnej energii i rozpoczyna się z takim wykopem, że część młodych reżyserów zapewne pomyśli po seansie o zmianie zawodu. Dziewczyny rozmawiają w kawiarni. Sin-Dee Rella (Kitana Kiki Rodriguez) wyszła właśnie z więzienia – gdzie trafiła za przechowywanie w peruce narkotyków należących do swojego chłopaka i alfonsa, Chestera (James Ransone). Alexandra (Mya Taylor) kupuje dla niej za ostatnie pieniądze pączka, a przy okazji informuje przyjaciółkę o zdradach Chestera. Z chwilą, gdy bohaterki opuszczają kawiarnię, kamera zrywa się do lotu, zaś ekran zaczyna pulsować w rytmie energetyzującego dubstepu. Kobiety ruszają w miasto celem odnalezienia chłopaka oraz jego kochanki, a za nimi kroczy chaos.
Montażysta i operator nie biorą jeńców, podporządkowują tempo filmu ekspresji bohaterek, odgłos obcasów uderzających o bruk splata się z tłustymi beatami. Rozwścieczona Sin-Dee pokonuje kolejne przecznice z wdziękiem walca drogowego, wypluwa z siebie bluzgi, kręci biodrami, przegina się. Wymachując palcem, zapowiada sądną noc dla wiarołomnego dilera oraz jego "rybiary". Świetnie napisane dialogi tworzą u Bakera osobną linię melodyczną, gładka faktura obrazu (film zrealizowano za pomocą iPhone'a) kontrastuje z chropowatym światem, z kolei całość rozgrywa się gdzieś na granicy offbeatowej komedii w stylu wczesnych filmów Richarda Linklatera oraz sentymentalnego hołdu dla Miasta Aniołów. Reżyser kontrapunktuje dynamiczną narrację momentami wyciszenia, a gdy zdejmuje bohaterki w ciepłym świetle zachodzącego słońca, "Mandarynka" przypomina list miłosny do wszystkich wykluczonych z amerykańskiego mitu.
Oczywiście, podobna konwencja jest tak naprawdę obosiecznym mieczem. Tempo filmu wydaje się jednostajne, a Baker bardzo szybko odkrywa wszystkie karty. Efektowna fasada skrywa nieco banalną opowieść o tym, że rzadko kiedy respektujemy wzajemne prawo do godności – gdy Baker wybiera na jedną z kulminacji swojego filmu występ sceniczny Alexandry, to możemy być pewni, że w najlepszym wypadku będzie to sukces podszyty goryczą i smutkiem. I jeśli coś ze mną zostało po seansie – poza wspomnieniem rewelacyjnych ról Rodriguez, Taylor i Ransone'a – to przede wszystkim celna refleksja o płci jako konstrukcie społecznym, użytecznej masce. Najlepsze są bowiem te sceny, w których bohaterki zapominają o wypracowanym języku ciała i odpowiednio postawionym głosie, traktują płeć jako narzędzie w walce o przetrwanie. Gdy jeden z klientów próbuje oszukać Alexandrę, ta wypala: "Zapomniałeś, że ja też mam fiuta", po czym przechodzi do rękoczynów. Cóż, ja też zapomniałem.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu