Recenzja filmu

Taqwacores (2010)
Eyad Zahra
Noureen DeWulf

Opium dla mas

Islam – albo go kochasz albo nienawidzisz. Nawet jeśli to stwierdzenie jest nieprawdziwym uproszczeniem, to po 11 września 2001 r. trudno znaleźć kogoś obojętnego wobec tej religii. Okazuje się
Islam – albo go kochasz albo nienawidzisz. Nawet jeśli to stwierdzenie jest nieprawdziwym uproszczeniem, to po 11 września 2001 r. trudno znaleźć kogoś obojętnego wobec tej religii. Okazuje się jednak, że kochać i nienawidzić islam można równocześnie, co dobitnie pokazują twórcy filmu "The Taqwacores". Pisząc o twórcach, celowo użyłem liczby mnogiej, gdyż film ten jest adaptacją i powyższe słowa dotyczą nie tylko reżysera i bohaterów przedstawionej historii, ale również, a może właściwie przede wszystkim, autora zekranizowanej książki.

Autorem tym jest Michael Muhammad Knight, wychowany w katolickiej rodzinie islamski neofita, którego entuzjazm dla religii Proroka dziwnie osłabł po wycieczce do muzułmańskiego Pakistanu. Swoje rozgoryczenie prawdziwym obliczem islamu postanowił wyrazić, zostając punkiem. Oczywiście muzułmańskim punkiem.

Zaskoczeni? Ja też byłem zaskoczony. Okazuje się, że faza młodzieńczego buntu nie omija również wyznawców Allaha.

Głównym bohaterem filmu jest Yusef, typowy grzeczny chłopiec z dobrego, tutaj – muzułmańskiego, domu. Nie pije, nie pali, jest prawiczkiem uważającym, że czas na randki jest po ślubie. W skrócie – złote dziecko, duma rodziców. Nasz bohater studiuje w obcym mieście i właśnie udało mu się znaleźć wolny pokój w domu zamieszkanym wyłącznie przez muzułmanów. Gdzie mu będzie tak dobrze, jak tam? Niestety okazuje się, że ów dom to właściwie punkowa komuna, a poglądy i tryb życia jego mieszkańców wystawią wiarę Yusefa na ciężką próbę.

Trzeba przyznać, że ten śliski temat twórcom filmu udało się potraktować z wielkim wyczuciem. Film nie jest ani religijną przypowiastką o upadku obyczajów w bezbożnym świecie Zachodu, gdzie nawet muzułmanie są zdeprawowani, ani antyreligijną satyrą wyśmiewającą muzułmański fanatyzm. Widać, że reżyserowi bardzo zależało na pokazaniu, że islam ma różne oblicza i jest (czy też powinno być) w nim miejsce i dla leżących głową w stronę Mekki – jakbyśmy to u nas nazwali – moherów, i dla feministek wykreślających z Koranu seksistowskie wersety i dla muzułmańskich gejów. I tak długo, jak nikt nikogo nie wysadza w powietrze, wszystko jest w porządku.

Jest jednak i druga strona medalu. Zręczna konstrukcja pozwoli zapewne każdemu wyciągnąć wnioski potwierdzające jego własne poglądy. Muzułmański fanatyk znajdzie tu dobitne potwierdzenie zgnilizny Zachodu. Miłośnik wielokulturowości zachwyci się opowieścią o islamskich homoseksualistach, dla których wiara i orientacja seksualna nie są wcale w sprzeczności. Wreszcie kogoś, kto uważa islam za największe zło, przerazi widok palonych amerykańskich flag (a rzecz dzieje się przecież w Stanach Zjednoczonych!) czy pełne fanatyzmu spojrzenie jednego z mieszkańców domu.

Oczywiście również i moje wnioski są przefiltrowane przez mój światopogląd. Niemniej jednak, starałem się podejść do sprawy tak obiektywnie, jak to możliwe. Stwierdzenia takie jak "islamski fanatyzm istnieje" czy "nie każdy muzułmanin to potencjalny terrorysta" to truizmy i gdyby takie przemyślenia były wszystkim, co można wynieść z tego filmu, nie byłby on wart elektronów zużytych na napisanie tej recenzji.

Moim zdaniem, główną wartością tego obrazu – nie wiem, czy do końca zgodnie z intencjami twórców – jest bardzo dobitne ukazanie hipokryzji, czy też – jak ładnie nazwał taki stan umysłu George Orwell – dwójmyślenia, potrzebnego człowiekowi wierzącemu (ale nie fanatykowi) do samooszukiwania. Co mam na myśli? Otóż człowiek cywilizowany, żyjący we współczesnym, skażonym prawami człowieka i wiedzą naukową świecie, musi się w pewien sposób oszukiwać lub też stosować podwójne standardy myślowe, aby pogodzić tę wiedzę z przenoszonymi od tysięcy lat z pokolenia na pokolenie i wpojonymi przez rodziców barbarzyńskimi normami i zabobonami. Niestety, jeśli religia mówi, że świat został stworzony 5 tysięcy lat temu albo pozwala mężowi bić żonę, która przecież stanowi jego własność, to wyjścia są tylko dwa. Albo posłusznie wyłączamy rozum i zdrowy rozsądek i ślepo przyjmujemy nakazy wiary, lądując jednocześnie w przegródce z napisem "fanatyk" albo rozpoczynamy proces samooszukiwania, twierdząc, że opis stworzenia świata to tylko przenośnia, a pisząc o biciu żon "autor" zupełnie co innego miał na myśli. Wtedy nazywają nas oświeconym katolikiem, muzułmaninem, etc., chociaż bardziej ścisłym, ale oczywiście skrajnie niepoprawnym politycznie określeniem byłby tu "hipokryta".

Przedstawionym w tym filmie muzułmanom głęboka wiara w Proroka nie przeszkadza pić alkoholu, cudzołożyć, narkotyzować się i grzeszyć na chyba wszystkie możliwe sposoby, jakie tylko zna islam. Oczywiście z krótką przerwą na cotygodniową żarliwą modlitwę. Obie kompletnie sprzeczne ze sobą sfery życia – świecką i religijną – godzą ze sobą albo poprzez wyparcie – brak refleksji nad sprzecznością własnego postępowania z wymogami podobno wyznawanej religii, albo poprzez wspomnianą wyżej twórczą interpretację obowiązujących zasad. W najśmieszniejszej chyba scenie filmu muzułmanka – feministka radzi sobie z niezaprzeczalnym szowinizmem islamu poprzez wykreślenie politycznie niepoprawnych wersetów z jej egzemplarza Koranu (sic!). W taki sposób zachowują się małe dzieci: zakrywając oczy myślą, że to na co patrzyły, zniknęło.

Nie jestem przekonany, czy autor książki (w końcu jeszcze niedawno żarliwy muzułmanin) byłby zachwycony takimi przemyśleniami, ale prawda jest taka, że cały ten ukazany w filmie "liberalny" i "oświecony" nurt islamu jest głęboko sprzeczny z naukami Mahometa i gdyby nasi bohaterowie założyli swoją komunę w jakimś prawdziwym muzułmańskim kraju, jak Pakistan czy Arabia Saudyjska, film skończyłby się sceną publicznego ukamienowania bluźnierców.

Kończąc ten przydługi wywód: wydaje mi się, że zamysłem autorów była polemika z islamskim fanatyzmem i pokazanie, że w islamie jest miejsce na różne frakcje i że każdy ma prawo znaleźć "swoją drogę do Boga". Tymczasem niechcący wyszła im uniwersalna przypowieść obnażająca religijną hipokryzję. Film może z powodzeniem służyć za ilustrację tezy, że ten świat byłby dużo piękniejszym i szczęśliwszym miejscem, gdyby nie istniała w nim religia.

Przypowieść ta jest bardzo sprawnie zrobiona, bardzo dobrze zagrana, jak już zdążyliście się zorientować, zdecydowanie skłania do przemyśleń nad miejscem religii we współczesnym świecie – jednym słowem – film jest znakomity i polecam go gorąco każdemu, niezależnie od tego, czy jest moherem, muzułmańskim zoofilem, księdzem-gejem czy wojującym ateistą.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Czy może być coś bardziej absurdalnego niż islamskie punki? Arabowie modlący się do Allaha ze skrętem... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones