Trybun ludowy

W monumentalnym tryptyku "Tysiąc i jedna noc" reżyser przekłada historię kryzysu gospodarczego w Portugalii na strukturę "Baśni z 1001 nocy". Jego projekt jest tak utopijny, że w kinie w
Kapitalizm i baśnie Szeherezady łączy pewien wspólny mianownik. Za fantastyczną stylistyką skrywają surową rzeczywistość, a przeciąganie fikcji służy w obu przypadkach odraczaniu śmiertelnego zagrożenia. Jeśli moment przerwy między zakończeniem jednej, a początkiem kolejnej opowieści budzi nasz lęk – czy Szeherezada i tym razem ujdzie z życiem? – to wybuch kryzysu gospodarczego jest taką właśnie chwilą zawieszenia. Krach konfrontuje nas z nagą prawdą – że domek z kart od dawna kołysał się na wietrze, a władza najczęściej staje po stronie silniejszych.



Miguel Gomes czuje chyba moc tego porównania. W monumentalnym tryptyku "Tysiąc i jedna noc" przekłada historię kryzysu gospodarczego w Portugalii na strukturę "Baśni z 1001 nocy". Jego projekt jest tak utopijny, że w kinie w zasadzie niespotykany – wykorzystać umowność legendy, surrealistyczny przepych i absurdalne poczucie humoru, żeby z empatią opowiedzieć o problemach szarych ludzi. Można się oczywiście zżymać, że Gomes zaprzedał się fikcji tam, gdzie powinien raczej stosować strategię "kamery-oka". Będą to jednak pretensje chybione – reżyser świadomie dystansuje się od dokumentu, trapiony wątpliwościami, czy realizm filmowy nie skompromitował się ostatecznie jako forma społecznego zaangażowania. Nie jest to jednak ucieczka od odpowiedzialności, bo Gomes, pokorny sługa skrzywdzonych przez politykę zaciskania pasa, doskonale zdaje sobie sprawę, że niektóre tematy są po prostu za duże na "bezpośredniość" i zbyt mocno grają na emocjach, żeby patrzeć na nie "obiektywnie". Ważniejsze są symbole, figury, obrazy – ich nośność, wyrazistość, często groteskowa absurdalność zapadają w pamięć, a logika karnawału pozwala z maluczkich uczynić bohaterów, a władcom porządnie skopać tyłki.

Dlatego w pierwszej części "Tysiąca i jednej nocy", zaraz na początku, reżyser ucieka z planu. Jeszcze przed chwilą filmował demonstracje w stoczniach Viana do Castelo, a za moment wątpi w siłę obiektywizmu i ratuje się jak przyłapane na gorącym uczynku dziecko – chowając się przed własną ekipą. Razem z jego kapitulacją dokumentalna forma filmu zaczyna się rozpływać, ustępując miejsca serii baśniowych obrazów i ostrej satyrze. Gomes zaczyna mocnym komentarzem wobec rodzimych polityków i przedstawicieli Europejskiego Banku Centralnego. Ci ostatni przybywają do biednej Portugalii ("w skarbcu niewiele więcej niż marne pierdnięcie") na wielbłądach, jak handlarze niewolników – żądają od premiera oszczędności, ale w rzeczywistości wszystkich polityków trapią problemy z erekcją. Za eksperymentowanie z "politycznym" libido zapłacą oczywiście zwykli obywatele – cięcia dotkną służbę zdrowia i programy socjalne, doprowadzą do upadku państwowych zakładów pracy.



I chociaż kryzys obszedł się z Portugalią raczej łagodnie, a jego apogeum przypadało na lata 2013-2014, dla Gomesa był to moment fundujący szereg mikro-tragedii i mikro-zwątpień, które wymagają zapamiętania. Jego Szeherezada opowiada więc o współczesnych portugalskich proletariuszach – pogrążonych w depresji bezrobotnych, dla których jedynym lekarstwem może być praca. Ludziach rozczarowanych politycznymi zmianami tak mocno, że gotowi są zagłosować w wyborach na wszystkich kandydatów – na wszelki wypadek, żeby nikt nie miał pretensji. Pełne empatii portrety społeczne dopełniają mocne (chociaż nieco kiczowate) symbole – np. kiedy fale oceanu wyrzucają na brzeg ciało olbrzymiego wieloryba, a z jego brzucha "rodzi się" piękna syrena – zwiastun końca kryzysu.

Dostrzegam coś wzruszającego w tej plątaninie najróżniejszych narracji i stylistyk – kiczowatych, cyrkowych, kręconych za niewielkie pieniądze, bliskich ludowej estetyce. Gomes, tak jak zapowiadał, odpuścił sobie wszelki obiektywizm. Od początku do końca stoi po stronie zwykłych ludzi – wchodzi w rolę trybuna ludowego, który interesy pokrzywdzonych przez władzę ubiera w formę przypowieści, a polityków bezlitośnie piętnuje. Kontestuje społecznie zaangażowany dokument, dostrzega własne ograniczenia, a jednocześnie nie potrafi zrezygnować z postawy bezinteresownego współczucia. Który współczesny filmowiec pozwoliłby sobie na taką ekstrawagancję? Zaryzykował dziwaczną formą i niepopularną treścią? Takie kinowe fenomeny, jak "Tysiąc i jedna noc" trafiają się może raz na 50, 100 lat. Dlatego, nawet jeśli seans zaboli, Gomesa nie powinniśmy sobie odpuszczać. Możemy mieć gdzieś kryzys i jego ofiary, ale ponad stuletnia historia kinematografii wymaga od nas ofiary – na następne takie przedsięwzięcie przyjdzie nam pewnie poczekać dobrych paręnaście lat.
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones