Recenzja filmu

Whitney (2018)
Kevin Macdonald

Spadająca gwiazda

Nie ma tutaj wyroków, niewiele jest oskarżeń, dwie godziny filmu upływają w okamgnieniu – na rozmowach, rekonstrukcji, przyglądaniu się wąskim kontekstom rodzinnym i szerokim – społecznym.
Czy głosu da się dotknąć? Zwykle to on dotyka nas – nie na odwrót – ale zdarza się, że głos ma swoje "ziarno": wyjątkową "fakturę", materialność nie do podrobienia. Aż chciałoby się go pokroić, zawinąć w papier i sprzedawać na kilogramy. Dlatego można nie lubić stylistyki, w której Whitney Houston nagrywała swoje płyty, brzydzić się show-biznesem i w ogóle mieć w głębokim poważaniu muzykę pop, nie sposób jednak przejść obojętnie obok TEGO głosu. Dysponując niespotykanym talentem wokalnym, artystka ze szczytów popularności stoczyła się na samo dno uzależnienia od narkotyków, alkoholu i toksycznych związków. Jej tragiczna śmierć w 2012 roku spotkała się z typową reakcją: wszyscy się spodziewali, nikt nie mógł uwierzyć. Publiczność okryła się całunem skruchy, żalu i pustki – jak po odejściu Michaela Jacksona czy Amy Winehouse. Może zamiast okrutnie drwić, powinniśmy byli współczuć? Może końca świata dałoby się jeszcze uniknąć?

   

Rychło w czas. Ale skoro o zmarłych mówi się albo dobrze, albo wcale, łajno z brukowców zastąpiły refleksje i hołdy, także te dokumentalne (zaledwie rok przed "Whitney" miała premierę "Whitney: Can I Be"). Na razie film Kevina Macdonalda uchodzi za najlepszą interpretację tematu – i chyba słusznie. Oparty na rzetelnym, szczegółowym śledztwie – setkach godzin wywiadów z rodziną, ludźmi z branży muzycznej, współpracownikami – i zmontowany z rzadką dziennikarską swadą i zaangażowaniem, materiał – mimo klisz i publicystyki – wciąga niczym najlepszy reportaż książkowy. Macdonalda w mniejszym stopniu interesuje gwałtowny wzlot i spektakularny upadek człowieka publicznego (chociaż to także), a bardziej – odpowiedź na piętrzące się pytania: "dlaczego" i "jak". Dlaczego w tekstach Whitney – chociaż miała pieniądze, sławę i miłość tłumów – ciągle dawało się wyczuć niespełnienie, smutek i lęk przed przyszłością? Skąd wziął się jej dziecięcy, skrajnie infantylny stosunek do życia, własnej rodziny, a w końcu – do samej siebie? Czy chodziło o zbyt wczesny start i odklejenie od rzeczywistości? O tłumiony i napiętnowany biseksualizm albo rodzinne traumy? A może punktem granicznym były oskarżenia czarnych braci i sióstr o zdradę "sprawy" – "wybielenie" własnej muzyki i wizerunku?

W tym chaosie interpretacyjnym reżyser potrafi się wykazać sporą subtelnością – tak jakby od początku zakładał, że do dyspozycji ma wyłącznie to, co zechciała mu opowiedzieć lub pokazać rodzina Houston. A to jednocześnie mało i dużo. Nie daje wprawdzie matematycznej precyzji i nie prowadzi do żadnej "obiektywnej prawdy", ale pozwala postawić na wokandzie kilka faktów. Na przykład zapytać o maczyzm i homofobię kultury afroamerykańskiego getta. Wypowiedzi braci Whitney ujawniają całkowity brak zrozumienia dla jej domniemanej biseksualności, a nawet więcej – brak akceptacja dla kobiecej autonomii w ogóle. Z perspektywy rodziny, artystka wymagała stałej opieki mężczyzn – była zbyt dziecinna, zahukana i leniwa, żeby poradzić sobie w "wielkim świecie". Jednocześnie ta "ochrona" szybko zaczęła się sprowadzać do podsuwania narkotyków (bracia bez ogródek przyznają, że to od nich po raz pierwszy wzięła kokainę) i wyciągania pieniędzy. Wychwalany pod niebiosa ojciec – skorumpowany urzędnik z Newark – najpierw mianował się "managerem" Whitney, żeby w końcu sądzić się z córką o 100 milionów dolarów odszkodowania. W ogóle niespełnienie czy rozczarowanie – jak pokazuje dokument – są swego rodzaju doświadczeniem formacyjnym dla całej rodziny Houston. Niespełnioną śpiewaczką soul-gospel była Cissy – matka i pierwsza nauczycielka Whitney. Niespełnionym "białym z klasy średniej" był ojciec John – zabrał rodzinę z getta na prawdziwe amerykańskie przedmieścia, a przyjaciele i tak szydzili, że są jak z "The Cosby Show dla ubogich". I w końcu sama Whitney – ukrywająca swoją wieloletnią "bliską znajomość" z asystentką Robyn Crawford, na którą odtrutką i terapią miały być opiewana w tekstach "prawdziwa" miłość oraz konserwatywny związek – ślub z piosenkarzem Bobbym Brownem. Oczywiście – odtrutką skrajnie toksyczną, dającą jako efekt relację niespełnioną, opartą na zawiści, przemocy i wspólnym uzależnieniu od kokainy. 

   

Pobrzmiewa w tym tabloidowa fascynacja autodestrukcją, widać także wspólny mianownik z życiorysami innych "upadłych aniołów" popkultury. A jednak dokumentalny kunszt Macdonalda polega właśnie na utrzymywaniu balansu – między emocją subiektywnych wypowiedzi świadków a chłodem neutralnego obserwatora. Nie ma tutaj wyroków, niewiele jest oskarżeń, dwie godziny filmu upływają w okamgnieniu – na rozmowach, rekonstrukcji, przyglądaniu się wąskim kontekstom rodzinnym i szerokim – społecznym. Zamiast odreżyserskiego komentarza dostajemy dynamiczne ciągi montażowe – prywatne materiały wizualne samej Whitney mieszają się z audycjami telewizyjnymi, fragmentami koncertów, zdjęciami "z epoki", a w miarę pęcznienia bańki traumy i rozczarowania także i one zaczynają "pękać", rozpadać się na kawałki. Muzyka bezszelestnie splata się z obrazami, daje wgląd w prywatne emocje, ale także – w "czucie" całej kultury; tej, która chciała jednocześnie zachować odrębność i dopasować się do normy. "Urodzić" narodowy i ponadnarodowy symbol. Bo przecież bracia i siostry w końcu zrozumieli ból Whitney. I chociaż było już za późno – uronili nad nim łzę. Dokument Macdonalda jest tego płaczu świetnym ukoronowaniem.
1 10
Moja ocena:
7
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones