Recenzja filmu

Z archiwum X: Chcę wierzyć (2008)
Chris Carter
David Duchovny
Gillian Anderson

W poszukiwaniu fantastyki

"The X-Files", jako serial o agentach FBI badających sprawy paranormalne, stał się marką rozpoznawalną chyba w całym cywilizowanym świecie. Całość trwała wystarczająco dużo sezonów, aby pod
"The X-Files", jako serial o agentach FBI badających sprawy paranormalne, stał się marką rozpoznawalną chyba w całym cywilizowanym świecie. Całość trwała wystarczająco dużo sezonów, aby pod koniec ostatniego widzowie już słabo pamiętali pierwszy. Historie w poszczególnych odcinkach dzieliły się zasadniczo na dwa typy: niepowiązane ze sobą opowieści (wampiry, wilkołaki, szalone superkomputery, opętana lalka), które bywały całkiem udane, oraz na przewijający się przez cały serial motyw z tajemniczą ufoludkową konspiracją, obejmującą szarymi mackami Jedyny Słuszny Na Świecie Rząd, znaczy – ten, który ma siedzibę w Waszyngtonie D.C. Jakiś czarny rak, jacyś faceci o zmiennych twarzach, jakieś hybrydy ufoludów i ludzi... Odcinki konspiracyjne były równie mętne, co teorie parających się polityką bliźniaków o wzroście poniżej przeciętnego, a do tego tak niejasno pokazane i rozciągnięte w czasie, że chyba nawet scenarzyści już pod koniec nie mieli pojęcia, o co tak właściwie chodzi. O ile się orientuję, w ostatnim, agonalnym stadium serialu Mulder odleciał na statku-matce do domu, a na jego miejsce wskoczył terminator – najwyraźniej chciał przez archiwum X znaleźć Johna Connora. Tak czy inaczej, gdzieś między sezonami wyszedł pierwszy film pełnometrażowy firmowany znaczkiem X, natomiast teraz, gdy tacy naiwni ludzie jak ja zaczynali już wierzyć, że może skończy się wreszcie moda na odgrzebywanie przechodzonej, wiekowej padliny – odkopano Scully i Muldera, aby wysłać ich do nowego filmu. Muszę tu coś szybko wyjaśnić. "The X-Files" czerpało swoją siłę z pomysłów na paranormalne zagadki z tego wątku fantastycznego, który zamieniał serial ze zwykłego tasiemca o detektywach w coś o wiele ciekawszego i oryginalniejszego. Na początku, po obejrzeniu filmu "I want to believe" jako pierwszy zarzut przyszedł mi do głowy brak pierwiastka fantastycznego – ten film przez dwa akty i pół trzeciego przypominał coś w rodzaju nieudanej podróbki "Milczenia owiec" albo innego - "Kolekcjoner kości", aby dopiero pod koniec błysnąć jakąś paranormalną drobnostką. A jednak, po zastanowieniu, zacząłem odkrywać w filmie nieliczne wątki fantastyczne. Wymienię je dalej, a na razie biorę azymut na fabułę. Na początku zostałem lekko zaskoczony (choć może bierze się to stąd, że nigdy zbyt regularnie nie oglądałem serialu, a już niemal całkowicie odpuściłem sobie ostatnie sezony) – Mulder jednak nie odleciał na swoją planetę, mało, najwyraźniej mimo wszystko jest Ziemianinem; siedzi w chatce i poddaje się swej obsesji wycinania artykułów z gazet (lub czasopism). Zapewne tym zachowaniem udało mu się przechytrzyć Federalne Biuro Śledcze, gdyż FBI nie jest w stanie go znaleźć. A szuka go, ponieważ zaginęła jedna z agentek. Mulder, o dziwo, nie jest poszukiwany w charakterze podejrzanego, lecz ze względu na swe doświadczenia na polu, łonie i niwie... znaczy, niby zna się na sprawach paranormalnych. A po co FBI spec od nadnaturalnych bzdur? Ano, pewien Ojczulek Obmacywacz zgłosił się do FBI, meldując, że ma wizje dotyczące zaginionej kobiety. I tu mamy aż dwa wątki fantastyczne na raz. Pierwszy: skazany za pedofilię katolicki ksiądz. Ilu księży oskarżano w ostatnich latach w USA o dogłębne poznawanie swych ministrantów? A ilu trafiło do sądu? Ilu zostało skazanych? No właśnie, Ojczulek Obmacywacz, jako ksiądz, który nie został przez oberbiskupa przeniesiony na prowincję, tylko osądzony i skazany przez świecki trybunał jest równie realistyczny, co Yeti, rozwiązujący równania kwadratowe i jeżdżący na harleyu. Drugi wątek: gdyby do FBI zgłosił się facet z informacjami o porwaniu, szybko zostałby posądzony o współudział i zapuszkowany (przy czym Patriot Act pozwala zamknąć delikwenta, odciąć mu jądra i kazać je zjeść, po czym wyrywać paznokcie, aż się przyzna), a nie traktowany jak zwykły życzliwy człowiek, starający się pomóc w śledztwie. Ojczulek jednak nie prowadzi federalnych prosto do celu – raczej od wskazówki do wskazówki. Zatem prowadząca śledztwo rozchełstana (wątek trzeci: kobieta eksponuje dekolt przy tym, co ma na widzu wywrzeć wrażenie mrozu, gdyż ma jednocześnie czapkę i szalik - tak zawiązany, aby rozpiętą bluzkę było widać jak najwyraźniej) agentka Dakota, potrzebuje kogoś, kto zorientuje się, czy Ojczulek nie symuluje swych parapsychicznych talentów. I właśnie tym weryfikatorem zdolności ESP jest pożądany przez wszystkich Mulder. Mulder w końcu daje się namówić, Ojczulek do końca nie wyjaśnia, czy wizje są prawdziwe czy symulowane, Scully pracuje u wrednych katolików w szpitalu, gdzie musi przeforsować bolesną i niepewną w skutkach terapię dla umierającego na schorzenie mózgu dzieciaka (wątek czwarty: doświadczona pani doktor szuka informacji o terapii przez... Google, najwyraźniej nie ma w „ulubionych zakładkach” żadnej strony profesjonalnego serwisu medycznego) – musi przy tym odbyć pojedynek z katolickim księdzem, który wierzy, że dzieciaka wzywa do siebie Bóg i nie warto opóźniać wniebowstąpienia (niestety, tego typu problemy zostały wyeksploatowane przez doktora House’a i jemu podobnych, więc tutaj wywołują jedynie ziewanie). Acha, FBI najwyraźniej potrzebowało zrobić coś z samochodami, więc zatrudniło specjalistę od „Pimp my ride” – a że Xzibit, jako gustujący w smukłych kobietach raper, jest z natury wrogo nastawiony do białych duchownych, którzy gustują w pulchnych nieletnich chłopcach, co rusz mamy wtręty wymierzone w Ojczulka Obmacywacza. Do tego Mulder i Scully wreszcie zaczęli ze sobą sypiać, rozmawiają o mroku i tym podobnych bredniach, sugerując, że praca w archiwum X jest jak zły nałóg. Ponadto film utwierdził mnie w przekonaniu, że każdy rosyjski imigrant w USA olewa naukę języka angielskiego i jest immanentnie zdegenerowanym draniem, zazwyczaj o fatalnych zębach. A na koniec dostajemy ten właściwy wątek fantastyczny: ale jak zobaczyłem, o co chodzi, skojarzyło mi się z "Marsjanie atakują" i nie mogłem przestać się śmiać. Gdyby wyciąć tak z 30 procent filmu, zrobić z niego dwa czterdziestominutowe odcinki serialu: efekt byłby typowym, raczej średnim - z odchyłami w kierunku słabego - epizodem w historii serialu. Niestety, ten produkt aspiruje do miana filmu pełnometrażowego, a jako taki jest po prostu kiepski. Pomysłowi brakuje oryginalności, całość jest na siłę rozciągnięta, a tak w gruncie rzeczy, można było spokojnie nakręcić ten obraz bez Muldera i Scully – którzy tylko od niechcenia zajmują się główną osią fabularną, wolą za to dywagować o tym, co motywuje ich do działania, czy mogą kontynuować swój związek, i o tym, że nie wolno się poddawać, a dopiero w ostatnich minutach filmu przechodzą z biernego obserwowania wydarzeń do aktywnego w nich uczestnictwa. "Prawda jest gdzieś tam" – być może tuż obok niej leży fantastyczny, porywający, ciekawy i nietuzinkowy scenariusz do filmu bazującego na serialu "The X-Files"... ale jak na razie twórcy nie znaleźli tego scenariusza. Jeśli są konsekwentni i zastosują się do własnych złotych porad – nie poddadzą się i nadal będą go szukać. Mam tylko nadzieję, że gdy następnym razem zamiast owego scenariusza odkryją kolejny niewypał, zachowają go dla siebie, a nie zrobią z niego film.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
- Ojcze, zgrzeszyłem. - Tak Synu, błądzić jest rzeczą ludzką, wyznaj swe winy a będzie Ci lżej na duchu.... czytaj więcej
"Z archiwum X" jest serialem, którego nie trzeba przedstawiać. Przez dziewięć sezonów zyskał rzeszę... czytaj więcej
Drugi kinowy film na podstawie kultowego w niektórych kręgach serialu był wyczekiwany przez fanów na... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones