Ostrza chwały

Poprzednia gra z cyklu "SoulCalibur" – powstała w myśl zasady "panu bogu świeczkę, diabłu ogarek", wpisana w blockbusterową formułę i rozdęta do granic przyzwoitości – stała się w oczach fanów
Recenzujemy "Soulcalibur VI"
Bijatyki, jak bodaj żaden inny gatunek, dowodzą prawdziwości twierdzenia, że aby ruszyć naprzód, warto czasem zrobić krok wstecz. Poprzednia gra z cyklu "SoulCalibur" – powstała w myśl zasady "panu bogu świeczkę, diabłu ogarek", wpisana w blockbusterową formułę i rozdęta do granic przyzwoitości – stała się w oczach fanów symbolem upadku serii, zawoalowanym skokiem na kasę. W nowej odsłonie deweloperzy z Project Soul wracają jednak do korzeni: nie wypychają swojej gry trocinami, nie szastają forsą i nie umizgują się do kina. Stawiają na miękki reboot całego uniwersum, przypominają też, o co w tej całej naparzance chodzi. A od zawsze chodziło przede wszystkim o to, żeby zablokować nożem do sera dwudziestokilowy, płonący topór i wyprowadzić cios prosto w serce. 



O tym, że strategia artystyczna uległa zmianie, najlepiej świadczą dwa tryby fabularne, wprowadzające nas łagodnie w mechanikę zabawy. Pierwszy z nich, obsadzony wyłącznie przez gwiazdy serii, składa się z kilkunastu splecionych narracyjnie nowelek. Jest podaną z kampowym polotem nową wersją historii dwóch oręży – nasyconego krwią i duszami zmarłych wojowników Soul Edge oraz jego anielskiego przeciwieństwa, tytułowego SoulCalibura. Drugi tryb, zwany "Libra of Souls", to wzniecony po latach romans serii z gatunkiem rpg; przygoda, w której stworzoną przez nas postać zabieramy w epicką, międzykontynentalną podróż. Znalazło się w niej miejsce zarówno na zadania poboczne oraz kolekcjonowanie coraz lepszego sprzętu, jak i na szereg moralnych dylematów, których rozwiązanie sprowadzi nas na jasną bądź ciemną stronę mocy. I bez względu na to, czy korzystacie z kapitalnego edytora bohaterów, czy decydujecie o losach swoich protagonistów, wybierajcie rozważnie. Chyba że chcecie skończyć jako obłąkany ludobójca w nabijanym ćwiekami spandeksie. 



Obydwa warianty zabawy są nie tylko najlepszym wabikiem na samotnych graczy, ale też estetyczną wizytówką całej produkcji. Historia rozwija się dzięki ręcznie rysowanym planszom, statycznym kadrom oraz oszczędnej, literackiej narracji – pozbawiona jest zarówno spektakularnych scen akcji, jak i czczych pogaduszek. To minimalistyczne podejście tworzy ciekawy kontrast z kolejnymi pojedynkami, w trakcie których nasze zmysły są szturmowane jak Częstochowa w XVII wieku. Feerie rozbłysków, kaskady iskier i jaskrawe łuny to w "SoulCaliburze" chleb powszedni, podobnie zresztą jak bohaterowie rodem ze szkicownika nastoletniego fetyszysty. Twórcy wzięli sobie do serca lament fanów, więc na mocy fabularnego przetasowania powracają uśmierceni wcześniej bohaterowie, uzupełniając dwudziestojednoosobowy skład fajterów. Całą paczkę fajnie znów zobaczyć w dobrym zdrowiu: pirat Maxi to wciąż połączenie Elvisa Presleya i Bruce’a Lee, Siegfried ponownie taszczy na plecach miecz większy od siebie, zaś gwiazdą wśród nowych zawodników jest oczywiście nasz rodak, Geralt z Rivii (łatwość, z jaką wpasował się w konwencję, oraz system walki nakazują zadać pytanie, dlaczego tak długo musieliśmy na niego czekać). W ramach kronikarskiego obowiązku wspomnę również, że podgrzewany w ostatnich miesiącach temat #metoo został przez twórców potraktowany jak natrętna mucha, co każdy oceni już w zgodzie z własnym moralnym kompasem. Powiem tylko, że gigantyczny biust Ivy dalej jest zagwozdką dla ortopedy, z kolei Sophitia wciąż nie może się przekonać do spódniczek za kolana. 



Clou programu pozostaje model walki, który na przestrzeni ponad dwudziestu lat doczekał się mniejszych lub większych rewolucji. W szóstej części jego fundamentami nieodmiennie są: ośmiokierunkowa nawigacja, która zamienia pojedynki w festiwal uskoków, zejść i uników, a także system cięć pionowych (o większej sile), poziomych (o szerszym zasięgu), kopniaków (w celu kontrolowania przestrzeni) i rzutów (omijających blok). Na tych filarach opiera się oczywiście o wiele bardziej imponująca, wielopoziomowa konstrukcja. Flagową nowością jest tym razem technika Reversal Edge, która pozwala nam błyskawicznie przejść w tryb defensywny i uruchomić krótką minigierkę, gdzie na zasadzie "papier-nożyce-kamień" (czytaj: atak wertykalny – horyzontalny – kopniak) decydujemy o priorytecie nadciągającego ataku. Zaszły również zmiany w funkcjonowaniu Guard Impact (nie wyczerpuje już naszego paska mocy), a powracające Soul Charge tradycyjnie pozwala bohaterowi napompować się adrenaliną i w ramach paru ruchów podwyższonego ryzyka wdeptać przeciwnika w glebę. Critical Edge nikomu przedstawiać nie trzeba – to oskryptowany superatak, który – o ile nie zostanie zablokowany – zamieni Waszego przeciwnika w szmatkę do podłogi. Dla każdego coś miłego. 



Wspomniane elementy mechaniki kleją się jak należy i czynią z "SoulCalibura 6" bodajże najlepiej zoptymalizowaną bijatykę w całej serii – o ile oczywiście scena turniejowa nie powie inaczej. Jeśli zaś idzie o potencjał kanapowych pojedynków oraz samotnych przygód w świecie magii, miecza i zawstydzających dekoltów, wydaje się on największy od lat. Za sprawą swojej przemyślanej, eleganckiej i doskonałej technicznie gry Bandai Namco oraz Project Soul przywrócili "SoulCaliburowi" należne miejsce na tronie trójwymiarowych bijatyk. Nam tymczasem dali niezły powód, by po raz kolejny chwycić za pałki, noże i zaostrzone kije. Przeprosiny przyjęte.
1 10
Moja ocena:
9
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones