"Nikt tego nie chce" jest opowieścią o szarpaninie nie z własnymi uczuciami, ale z zewnętrzną presją. Rzecz jasna otwarcie optymistyczna konwencja serialu nie pozwala na pogłębione obserwacje
Cokolwiek prowokacyjny tytuł "Nikt tego nie chce" można odczytać jako ryzykowną przepowiednię dla nowego serialu Netfliksa, który na pierwszy rzut oka wydaje się skrajnie stereotypowy. Ale choć projekt Erin Foster – całkiem rozmyślnie – nie unika wydeptanych ścieżek, pędząc koleinami wyżłobionymi przez niezliczone komedie romantyczne, to patrzy na nie przez filtr życiowych prawd i autentycznych doświadczeń. Niby nic nowego: przecież kino i telewizja od zarania karmi się naszymi zwycięstwami i porażkami, ale, syte i wypasione na ludzkim szczęściu oraz niepowodzeniu, często uciekają ku cynizmowi. A tego u Foster szukać próżno.
Fundament, na jakim autorka buduje scenariusz, to w dużej mierze intymna refleksja i kronika osobistych doświadczeń. Showrunnerka przepracowała kawał czasu przy jednej z wiodących aplikacji randkowych, od lat do spółki z siostrą prowadzi podcast i, jako agnostyczka, przeszła swojego czasu na judaizm, chcąc wyjść za wybranego przez siebie mężczyznę. Dla osób, które już oglądały omawiany serial, zabrzmi to wszystko znajomo. Kto jeszcze nie oglądał, niech potraktuje to jako skrót fabularnego punktu wyjścia.
Joanne (Kristen Bell), bohaterka "Nikt tego nie chce" to trzydziestoparoletnia podcasterka, która treści do kolejnych nagrań zbiera z odhaczanych hurtowo randek. Joanne jest zrezygnowana i zblazowana ponad miejską średnią, ale, hej, cóż poradzić, jak szuka się złota, lub chociaż srebra, a znajduje co najwyżej tombak. Ale nie ma w niej pogardy dla człowieka, jest raczej autentyczna i szczera tęsknota za szczęściem, tym znajdywanym między ciepłymi ramionami, mokrym pocałunkiem i nieświeżym oddechem o poranku. Ukrywa go konsekwentnie pod pozą twardej laski, której ujarzmić nie sposób. To ona robi pierwszy krok, to ona zagina parol, to ona bierze to, na co ma ochotę.
I tak byłoby zapewne z Noahem (Adam Brody), poznanym na imprezie u wspólnej znajomej mniej-więcej-równolatku, który ma wszystko, czego szuka Joanne. Przystojny, ogarnięty, zabawny, na dodatek dopiero co domknął długoletni, ale nierokujący na przyszłość związek. Tyle że facet jej marzeń jest… rabinem. Może i postępowym, lecz oddanym sprawom wiary i żyjącym pod konserwatywnym kloszem hermetycznej społeczności, gdzie nie ma miejsca na małżeństwo Żyda i, a kysz, sziksy.
Ale – o dziwo – cały ten niezbyt długi sezon nie jest spodziewanym zapisem romantycznych perypetii Joanne i Noah, którzy, jak na gatunek przystało, zupełnie od siebie różni, co i rusz przyciągają się i odpychają. Bynajmniej. Foster kładzie akurat akcent na to, że oboje mają się ku sobie z uwagi na współdzieloną wrażliwość, nie rzuca im ciągle kłód pod nogi, nie wymyśla fikuśnych przeszkód dla ich związku. Oczywiście te pojawiają się z czystej konieczności, bo i okoliczności nie są sprzyjające, ale żadne z nich ani na chwilę nie rozważa rezygnacji z odnalezionego uczucia. Mało tego, ich relacja bywa idyllicznie silna i inspirująca, a serial pokazuje przede wszystkim ich wspólne zmagania ze środowiskiem w ślimaczym tempie przywykającym do koncepcji związku osób z całkowicie rozbieżnych porządków.
Przez to "Nikt tego nie chce" staje się opowieścią o szarpaninie nie z własnymi uczuciami, ale z zewnętrzną presją. Rzecz jasna otwarcie optymistyczna konwencja serialu nie pozwala na pogłębione obserwacje społeczne i kulturowe, bo te zwykle przyjmują formę gagu (choć scena, w której Noah opowiada o wyborze swojej ścieżki, z braku lepszego słowa, zawodowej, jest zaskakująco wnikliwa). Zwykle jednak dobrego gagu. Poza tym Foster doskonale radzi sobie z ukazaniem sytuacji emocjonalnego zagubienia i uczuciowego rozwarstwienia, jakie stało się udziałem pokolenia trzydzieści plus. Tutaj bije serce serialu, a bije przy tym donośnie.
Nie bez znaczenia jest znakomity drugi plan, relacje między barwnymi postaciami orbitującymi wokół Joanny i Noaha, rzadziej pełniącymi funkcję ich sumień, częściej albo hamulcowych, albo ironicznych komentatorów na temat ich poczynań i decyzji. Ale nie ma tu czarnego charakteru per se, wszystko przesiane jest przez sito humoru: w tych najlepszych momentach bywa on i ciepły, i zgryźliwy zarazem. Nie sposób chyba nie kibicować głównym bohaterom, którzy, mimo dzielących ich różnic, mają ten sam mianownik — są, po prostu, porządnymi ludźmi. Stąd, na przekór tytułowi, wystarczy lektura zaledwie jednego odcinka, abyśmy wszyscy tego chcieli.
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu